środa, 10 lutego 2021

Danuta Słyś-Tohl "Czas nieutracony"

 

Czas nieutracony - collages Danuty Słyś-Tohl

 

W pracach Autorki cienie przeszłości utrwalone zostały w collage’ach złożonych z urywków starych fotografii, pożółkłych listów pisanych ręką, ćwiczoną jeszcze w sztuce kaligrafii. Z fragmentów prac odczytujemy dawne pejzaże, które zapewne już nie istnieją, ponieważ wycięto stare drzewa a ich miejsce zarosła przypadkowa architektura. Jak wiemy, pamięć dzieciństwa mieszka w linii horyzontu. Fotografie w pracach wyłaniają się z form graficznych o przygaszonych barwach, niczym na starych zawerniksowanych płótnach, gdzie uważny obserwator odnajdzie całe bogactwo sztafażu. 


Na tym łagodnym, wręcz sentymentalnym tle umieszcza artystka, gwałtownie zdarte fragmenty papieru podobne językom ognia albo morskim falom – symbolem powrotu i przemijalności wszystkich rzeczy. Pojawiające się w wielu pracach zmultiplikowane fotografie kilkuletniej dziewczynki – w domyśle autorki collage’u– otoczone mniejszymi zdjęciami krewnych, przypominają świat dawnych albumów rodzinnej fotografii. Multiplikacja ma w sztuce współczesnej czytelne konotacje ale w zderzeniu z tym, co intymne, dawne, bliskie, z celowo zatartą partią ochrowej materii, daje wyrafinowany efekt kontrapunktu.

Składające się na omawiany cykl prace zapraszają do wnętrza zaczarowanego świata obwarowanego tajemniczą i delikatną, a zarazem silną osobowością artystki. W żadnej z tych kompozycji nie znajdziemy śladu agresywnej ekspresji, ani też narzucania odbiorcy prywatnych rozterek, czy psychologicznego bezwstydu charakterystycznego współczesnej sztuce.  Prace pełne są czułości, wręcz sentymentu, jednak dyscyplinuje je surowy plastyczny rygor.

Autorka ukazuje to tylko, co pragnie ukazać. Odnosimy wrażenie, że cały bezmiar treści, pozostaje tu pod pieczęcią tajemnicy, uwalniając obszar dla interpretacji odbiorcy. Artystka wyznacza zgromadzonym rekwizytom określone zadania malarskiej kompozycji obrazu, sprowadzając je do roli formalnych uczestników gry plam i faktur, podporządkowanych plastycznej całości. Zaangażowane tu wyraźne osobiste akcenty, stają się mottem uniwersalności jej sztuki.



Artystka podejmuje próbę ocalenia chwili, której ulotności tak nie szanujemy –  w pośpiechu życia dostrzegamy ją gdy już minęła i kiedy już odeszła w przeszłość. Obrazy, tego, co przemija nawarstwiają się jedne na drugich niczym collage, niekiedy tworząc powtarzające się refreny. Przedmioty pamięci ukazują się jak pokryte kurzem, otoczone jakby subtelną aurą towarzyszących im uczuć.

Czas, który jest tworzywem ludzkiej egzystencji odciska się na nich, tak, że nasza pamięć zachowuje, wrażenia i wyglądy rzeczy. Zdarza się że potrafią nam one służyć niczym nić Ariadny by odnaleźć drogę cofając się wstecz. Ale przecież nie chodzi nam o dosłowne przywrócenie zapachu tamtego lata, pomarańczowych plam słonecznego popołudnia, na murze domu, którego już nie ma.




Przeszłość da się odtworzyć tylko w naszej każdorazowej teraźniejszości – innego dostępu do bytu nie mamy. O cóż więc chodzi. W dziele Prousta brzęk łyżeczki, która potrąca spodek filiżanki może być zaczynem rekonstrukcji naszego ja rozpiętego między tym, co było i tym co jest (zawsze w cieniu tego, co przeczuwamy, że nadejdzie). Byłaby to więc to taka skromna próba doczesnej rekonstrukcji wieczności – tej prawdziwej, która jest ponad i poza czasem. Taka próby ocalenia czasu, który już przeminął, była jak wiemy przedmiotem Opus magnum wspomnianego autora.

Można przyjąć założenie, że prace Danuty Słyś-Tohl mają podobny cel – zarówno artystyczny jak  i egzystencjalny.

Paweł Nowicki

Gorlice 2020

Tekst zamieszczony w katalogu wystawy , która odbyła się w Domku Miedziorytnika we Wrocławiu w 2020 r.

Danuta Słyś-Tohl ur. w Gorlicach 4 czerwca 1956 roku. W latach 1971-1976 uczęszczała do ukończyła Państwowe Liceum Plastyczne im. Stanisława Wyspiańskiego w Jarosławiu. W latach 1993-1998 studiowała w Instytucie Wychowania Plastycznego, Wyższej szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Od 1977 roku pracuje jako projektantka wzorów w Spółdzielni Rękodzieła  Ludowego i Artystycznego "Cepelia" w Bieczu. Od 1985 oku jest instruktorką  malarstwa, grafiki i ceramiki w Młodzieżowym Domu Kultury w Gorlicach.

Artystka ma na swoim koncie wystawy indywidualne: 2000, Galeria Stowarzyszenia "Sztuka Podhalańska", Zakopane, 2001 -malarstwo, grafika Galeria Miejskiego Ośrodka Kultury Bardejov, 2002 - grafika galeria "Strug" przy Zespole Szkół Artystycznych im. Kenara, Zakopane, 2003 -malarstwo, grafika, Galeria Muzeum Ziemi Bieckiej, Biecz. 2003, grafika, Galeria Miejskiego Ośrodka Kultury Dębica, 2006 - Collages, Małopolska Galeria Sztuki Współczesnej "Dwór Karwacjanów w Gorlicach. 2012 Retrospektywa, Muzeum Regionalne, Gorlice. 2020 Domek Miedziorytnika, Wrocław.


 

 

 

poniedziałek, 21 września 2020

 

Oglądając prace Aliny Zachariasz-Kuciakowskiej

 

W pracach Aliny Zachariasz-Kuciakowskiej prezentowanych na wystawie szymbarskim Kasztelu[1] możemy wyróżnić dwa odrębne cykle tematyczne. Jeden w czerni i bieli, w tonacji minorowej, odsyłający do refleksji nad przemijaniem i śmiercią, natomiast drugi pogodny, zainspirowany pejzażami wysp Morza Śródziemnego.

Na jednym z rysunków pierwszego cyklu tematycznego widzimy, jak obszary gęstniejącego cienia ustępują miejsca jasnym partiom falistych powierzchni. Osiągnięty w ten sposób efekt zwiewności draperii sugeruje rozmyte formy bezcielesnych postaci. Inne prace autorki, mające zdecydowanie figuratywny charakter, przenika podobny niepokój osiągnięty poprzez tajemniczą jasność (Anioł śmierci). To, co przedstawia się nam jako niesamowite i groźne, niekoniecznie musi wyłaniać się z mroku. Przypomnijmy w tym miejscu film Petera Weira zatytułowany Piknik pod Wiszącą Skałą[2], gdzie dominują plany pełne jaskrawego słońca, ewokujące przenikający nastrój przerażenia i grozy. Na obrazach Aliny Zachariasz-Kuciakowskiej widzimy zarysy ludzkich postaci pochylonych nad martwymi ciałami zawiniętymi w białe płótno (Spotkanie). Są one jak gdyby w workach związanych z obu stron. Scena zdaje się przedstawiać obrzęd pochówku odprawianego w jakichś nieznanych, może ekstremalnych okolicznościach (Łóżko). Inny obraz ukazuje sylwetki trzech postaci pochylonych nad stołem, na którym spoczywa jeszcze jedna osoba. Zarówno stojący, jak i ten, kto leży są owinięci w białe kokony. Całuny? Bandaże? Nie możemy się domyślić miejsca, brak jest bowiem dalszego planu oraz jakichkolwiek rekwizytów czy symboli wskazujących na przynależność postaci do określonej kultury bądź religii. Widzimy zarys kobiecej postaci kryjącej twarz w dłoniach, pochylonej, być może płaczącej z rozpaczy lub wstydu. Palce jej dłoni rozwidlają się i jak korzenie rośliny porastają i oplatają jej głowę (Odchodzi). Mglista przestrzeń wypełniająca tło sugeruje jedynie bezkształtną głębię — jakąś niewidoczną, ale obecną dal. Również nieustalone źródło mdłego światła, które wypełnia plany obrazów, nie pozwala zlokalizować przedstawianych scen. Ten pozorny spokój, milcząca biel, statyczne figury widoczne w rozmytej poświacie skrywają jakiś niepokój i lęk.

Tym, co,  jak mniemam, jest  najbardziej interesujące i niepowtarzalne w obrazach autorki jest szczery ton osobistego wyznania, które ujęte w zdyscyplinowaną formę artystyczną, daleką od naiwnego sentymentalizmu, wyraża bogactwo i głębię osobowości, a także subtelność i wdzięk.

W drugim cyklu prac widzimy obrazy powstałe jako malarski notatnik z podróży autorki do Włoch i na Sycylię. Tutaj spotykamy się z inną nastrojowością. Może nas zachwycić bogata paleta barw, ciepłe plamy nałożone obok siebie — jak obrazy wspomnień wyryte w pamięci. Perspektywa, efekt głębi, jeśli w ogóle się zaznacza, to wyłącznie przez kolor. Obraz nie jest ramą otwartego okna, skąd widać linie zbiegające się w dali. Kolory położone obok siebie tworzą coś w rodzaju mozaiki. Najbardziej ekspresyjne i niemalże abstrakcyjne są wariacje na temat widoku erupcji wulkanu (Erupcja). Od wiśniowej czerwieni przez oranże do bliskich białości barw rozżarzonej lawy układa się zygzakowaty kontur wulkanicznego żywiołu. Artystka przetwarza, odkrywając na nowo w swojej wyobraźni ten niezwykły widok, który służy jedynie za pretekst do zbudowania dynamicznej kompozycji w jaskrawych kolorach. We współczesnym malarstwie przedstawiającym, obraz, mimo że niesie za sobą pewną treść przedmiotową, nie ma na celu tworzenia wizerunków rzeczy, których wyglądy, zdaje się, znamy jako obiektywne i trwałe. Sposób widzenia i przedstawiania przedmiotu zawsze jest jego kreacją, zarazem ekspresją osobowości twórcy. Dlatego nie dajmy się zwieść pozornie czytelnej semantyce dzieła, nawet wówczas, gdy przemawia do nas w sposób przystępny. Zadaniem sztuki nie jest wykonywanie podobizn rzeczy, które znamy. Pamiętajmy, że to Nieznane ukazuje się nam za pośrednictwem dzieła, niejako prześwituje przez nie niczym subtelna aureola, a my, poddając się jego oddziaływaniu, wkraczamy tym samym w obszar tajemnicy.

Prace zgromadzone na wystawie są ważnym etapem w dorobku artystycznym Aliny Zachariasz-Kuciakowskiej. Z jednej strony to kontynuacja najwyższych osiągnięć artystki, z drugiej ukazanie nowej i oryginalnej ścieżki dalszego rozwoju — odkrywania świata i ekspresji swej własnej osobowości.

 

Paweł Nowicki



[1] Wystawa prezentowana od10 do 28 listopada 2018 w Kasztelu w Szymbarku.

[2] Piknik pod Wiszącą Skałą australijski dramat filmowy z 1975 roku w reżyserii Petera Weira. Film jest adaptacją powieści Joan Lindsay z 1967 roku wydanej pod tym samym tytułem.

sobota, 30 marca 2019

Cienie przeszłości – refleksje z kilku wystaw




Ziemia jest naszym ogromnym szpitalem,
Który milioner zrujnowany wzniósł
Gdzie każdy zdrowy umiera powoli
Wśród absolutnej ojcowskiej kontroli
Która nas nie opuści a w końcu wyzwoli[1]

                           T. S. Eliot

Do dziś pamiętam zorganizowaną w Dworze Karwacjanów wystawę zatytułowaną Gorliczanie[2]. Zgromadzono na niej stare dziewiętnastowiecznej meble, dawne stroje, fotografie ukazujące mieszkańców miasta oraz widoki ulic sprzed I i II wojny światowej. Na jednym ze zdjęć – widoczny nieistniejący już „most wiszący” – kładka nad ulicą, która biegnie w dół – stalowa konstrukcja charakterystyczna dla stylu budownictwa fabryk, dworców kolejowych z czasów  monarchii austro-węgierskiej. Poniżej postać utrwalona w biegu, drzewa pokryte liśćmi – widać było lato. Nie ma już tych liści, nie ma już tych drzew ani osoby, której cień kładł się przez moment na chodniku rozświetlonym tamtym słońcem. Dawno miniona chwila, uchwycona za pomocą aparatu fotograficznego, który miał wówczas rangę wielkiego wynalazku. Zdjęć nie mógł robić każdy. Nie było też jeszcze fotograficznego banału, gadaniny, jak w czasach dzisiejszych smartfonów.
Przestrzeń sali wystawowej zaaranżowana była na sposób sceniczny. W różnych jej zakątkach zainstalowano figury przedstawiające przechodniów – postaci w skali 1:1. Były to płaskie manekiny, wycięte z grubego kartonu w kształt ludzkich sylwetek, na które naklejono fotogramy – wizerunki osób sprzed stu lat. Można było przechadzać się pośród nich, mijając Żydów w charakterystycznych strojach, wiejskie kobieciny z chustkami na głowach, które przyjechały na wtorkowy jarmark, by sprzedać jajka, sery, owoce, byli zacni obywatele miasta, damy w eleganckich sukniach belle epoque.
Postaci chyba nie przypadkiem były płaskie. Tak bowiem, w jednym rzucie oka postrzegamy ludzi mijanych na ulicy. Pamiętamy, że wg Tadeusza Kantora, pamięć nie rejestruje ciągów zdarzeń w sposób sekwencyjny, na sposób „filmowy”. Nasza pamięć przeszłości opiera się na zbiorze utrwalonych stopklatek. Obrazy „stoją” we wspomnieniu wraz z porą roku, jakimś charakterystycznym szczegółem miejsca i paroma innymi detalami, które przypadkowo zapamiętane łącznie, nagle nabrały znaczenia na resztę naszego życia. Tak narasta w nas tkanka pamięci, przywiązanie do miejsca, wspólnoty. Wystawa poświęcona była epoce odległej, jednak jej metaforyczne przesłanie oświetla w równej mierze nasz sposób utrwalania wspomnień, naszą aktualną tożsamość. To ci, którzy przeminęli, spotykani na ulicach miasta, z których tak wielu, znaliśmy zaledwie z widzenia,  a potem, nawet nie potrafimy dokładnie ustalić od kiedy, przestaliśmy ich spotykać. Ulica zdaje się jak rzeka która zmienia się kropla po kropli a nam się wydaje, że ulicami płyną wciąż ci sami ludzie. Kiedyś, idąc przez rynek, zdawało mi się że widzę  mojego kolegę z klasy z podstawówki. Takiego samego ucznia, tyle że ze współczesnym kolorowym plecakiem zamiast dawnych tornistrów. Okazało się, że to jego syn, tak bardzo do niego podobny.    
W popołudniowym słońcu w sali Dworu Karwacjanów lśniły szyby kredensu, kieliszki, patery, zastawy stołowe. Eksponaty zgromadzone nie tyle jako cenne zabytki, lecz jako świadectwo zwyczajnego życia z lat, które minęły. Laski, binokle, czapki, damskie toczki i kapelusze słomiane. Była nawet haftowana wyprawka dla niemowlęcia, pożółkły czepeczek, wyprasowane wdzianko ułożone w kostkę. Przedmioty porzucone przez nieobecnych, którzy, jak się zdaje, byli tu tylko przelotem. Gdy oglądałem tę wystawę, najbardziej przejmująca była dla mnie ta świadomość, że oni wszyscy już nie żyją –  nie mogą już żyć, ponieważ minęło ponad sto lat. I nie w tym rzecz, że wielu zginęło w dwóch wojnach, wielu zmarło na grypę hiszpańską, Żydów wymordowano masowo i z premedytacją. Nie wszystkich zabiła wojna, choroba, czy władza nieludzka,  lecz... czas. Jednak te przedmioty – dobytek, który pozostawili – dziś bezpański, przypomina setki butów, okularów w muzeum Auschwitz.
Mam przed oczyma gorlicki cmentarz, na którym kiedyś było tyle drzew – chłód cienistych alejek, kamienne pomniki porosłe zielonym nalotem. Pośród gałęzi, w dziuplach starych pni mieszkały sowy. Pohukiwały nocą. Liście zasłaniały światło ulicznych latarni i w głębi cmentarza, pośród grobów panowała ciemność. Czasem, w jakimś zakamarku migotała gdzieś w oddali pojedyncza świeczka. Ciemność była nieoświecona nowoczesnym, bezdusznym światłem. Przez wiele lat drzewa stopniowo wycinano, nie wiem dlaczego, bo niemal wszystkie były zdrowe. Stare tuje o niewysokich zdrewniałych pniach, nikomu nie mogły zaszkodzić, nawet w razie wichury.  Rosły też wielkie kasztanowce. Gdy byłem dzieckiem, chodziliśmy z ojcem każdej jesieni, by zbierać lśniące, brunatne klejnoty. Mój ojciec zmarł, a ja chodziłem pod te same drzewa ze swoim synem. Dziś pozostało niewiele drzew. Z daleka cmentarz wygląda jak chaotyczne  rumowisko, wystawione spiekotę słońca. Grobowce niegdyś wyniosłe i tajemnicze w swej starości, zdają teraz jakieś pokrzywione, byle jakie... małe. Być może to dawne dostojeństwo, jakiego dodawały im wysokie drzewa, brało się naiwnego sentymentalizmu. Może taka ma być ta nowoczesność, odkrywcza poprzez rozwianie złudzeń, likwidację nastrojowych scenerii, po to, by mówić autentyczną i  bezlitosną prawdę o marności śmierci. Ta sterta kamieni, w którą zmienił się ogołocony cmentarz, przypominać może skalistą Golgotę zanim nastąpiło Zmartwychwstanie. Ci, który zniszczyli romantyczny „park”, nie wiedząc co czynią, przyłożyli rękę do ujawnienia czegoś bardzo ważnego. Może cały postmodernizm to jedna z największych kapitulacji rozumu, może bardziej drastyczna, niż deklaracje Kierkegaarda czy Szestowa. Tamci tylko mówili, dziś oni – ironiczni wobec przeszłości, zarazem na swój sposób bezmyślni technokraci,  po prostu to robią.
Od praczasów człowiek – stojąc przed obliczem  śmierci, niepojętym i absurdalnym – usiłował zakotwiczyć swoją wyobraźnię o kamień nagrobny, pamiątki po zmarłych. Próbując pocieszyć bliską nam osobę, która przeżywa rozpacz po stracie kogoś jej drogiego, jesteśmy bezradni, Stoimy  niczym wobec bańki bólu, która musi samotnie przeżyć swe cierpienie.  
Leży przede mną katalog wystawy fotografii Bogdana Konopki z wystawy Szara pamięć[3]. Tematem są cmentarze wojenne z okresu bitwy pod Gorlicami. Gra czerni i bieli, statyczne zapatrzenie w jakąś nieprzeniknioną dal ewokują nastrój doświadczenia metafizycznego. Zapatrzenie bezradne, zapatrzenie w oblicze tego, co nieuchronne i nie dającego się odwrócić losu. Fotografie Konopki zdają się wciągać widza jak gdyby w otchłań. Choć ukazują surowe  przedmioty, odnosimy wrażenie, że spoglądamy niejako bezdenną studnię w bezkresną otchłań nieskończonej podzielności. W tej serii prac autora obecna jest rozpacz. Bezwymiarowa chwila, która od ludzkiej strony, jest negatywem wieczności. Próbując pocieszyć bliską nam osobę, która opłakuje stratę  kogoś jej drogiego, jesteśmy bezradni, Stoimy niczym wobec bańki bólu, która musi samotnie przeżyć swe cierpienie.  Przypomina się obraz Władysława Ślewińskiego Sierota z Poronina i zrozpaczone oczy dziecka. Pod pewnym względem, cała wymowa tego obrazu wyczerpuje się w tym szklistym spojrzeniu. Obiektyw aparatu  Konopki zdaje się „patrzeć” w podobny sposób.
Na żołnierskich mogiłach beztroska wiosenna roślinność. Przekwitnięte kwiatostany mniszka lekarskiego – dmuchawce z tysiącami nasion „spadochroniarzy”, gotowych do odlotu za pierwszym mocniejszym porywem wiatru. Na innej fotografii, wpółotwarta żelazna furtka, za nią krótka, rozświetlona alejka pośród grobów i dalej, na wprost – otwarta czarna jama wiodąca w głąb lasu – w ciemność. Nietrudno odkryć metaforę zawartą w tym zdjęciu. W pewnym wieku odkrywamy, że życie jest krótkim przejściem pomiędzy grobami, tych , którzy szli przed nami.
Po stu latach bitwa pod Gorlicami zmieniła się w mit. Oznacza to, że nikt już nie cierpi po stracie swych bliskich, ponieważ wszyscy już dano pomarli – nawet ci, którym dane było szczęśliwie wrócić z wojny. Związki późniejszych przyczyn i skutków nawarstwiły się od tamtego czasu niczym ziemia kryjąca poległych. Minęły pokolenia, wdało się tyle niezależnych  okoliczności, że z punktu widzenia indywidualnego losu, nie ma już sensu rozpaczliwe dociekanie: „Co by było, gdy on wtedy...?” Zresztą niema już nikogo, kto by pamiętał łzy radości, rozpaczy, niepokój – „czy wróci?”
Dlatego młodzi mogą bawić się w rekonstrukcję bitwy, jeśli nie na wesoło, to przynajmniej „sportowo” urządzać maskaradę tak, jak równie dobrze mogliby inscenizować turnieje rycerskie sprzed siedmiu stuleci. 
Ostatnio w Dworze Karwacjanów otwarto wystawę fotografii Roberta Huka pt. Fiat lux. Dzień pierwszy. (Niech się stanie światłość)/ Fotografia [4]. Ekspozycja ta wymaga oddzielnego studium, jednak spośród wielu prac, jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. Cały kadr wypełnia odrapany mur, na którym oderwane płaty tynku odsłaniające zmurszałą cegłę, przypadkowo układają się w zarys sylwetek dwóch postaci. Jedna jest mniejsza, druga nieco większa. To, co się ukazuje, przypomina dwoje starych ludzi, którzy odeszli, niejako wraz ze swoim czasem. Odeszli spokojnie tak, jak powoli niszczeją ściany domów, rzeczy. Pozostał po nich niemy ślad. Jest jednak  pewne ciepło, tęsknota w tym zdjęciu (choć, spotkałem się z opinią, że to może przywodzić na myśl ludzkie cienie w ruinach Hiroszimy). Praca R. Huka nie przedstawia jednak degradacji materii jako egzystencjalnej metafory. Przynajmniej nie w takim sensie, w jakim czynili to fotografowie stalowych bram zardzewiałych. Ten mur jest ludzki. Jest jak „fotograficzny negatyw” życia domowego, obraz, który powoli uwidacznia wywoływacz czasu. 

Literatura:
T. S. Eliot, EAST COKKER (160) , tłum. K. Boczkowski w: Tenże Eliot, LSW Warszawa 1991
R. Huk,  Fiat lux. Dzień pierwszy. (Niech się stanie światłość). Dzień pierwszy. Robert Huk Fotografia. Katalog wystawy http://www.muzeum.gorlice.pl/wydarzenia-kulturalne/art/robert-zygmunt-huk%20fotografia (dostęp 30. 05. 2017).
B. Konopka, Szara pamięć 1914-1918, wyd. Grupa Arpi, Gorlice 1915.



[1] T. S. Eliot, EAST COKER (160) , tłum. K. Boczkowski w: Tenże Eliot, LSW Warszawa 1991., s. 94.
[2] Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów w Gorlicach, 29.04 14.06 "Gorliczanie" - wystawa fotografii i portretów główna sala, http://www.muzeum.gorlice.pl/wystawy-wydarzenia/harmonogramy/288-harmonogram-wystaw-czasowych-2005r   (dostęp 30. 05. 2017.)

 [3]Dom Polsko-Słowacki Gorlice, Galeria,  Szara Pamięć1914-1918 - Bogdan Konopka, maj 2015, http://www.dompolskoslowacki.eu/index.php?l=pl&m=gorlice&s=galeria&id=134 (dostęp 30. 05. 2017.)

[4] Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów w Gorlicach, Robert Huk,  Fiat lux. Dzień pierwszy. (Niech się stanie światłość)/ Fotografia. http://www.muzeum.gorlice.pl/wydarzenia-kulturalne/art/robert-zygmunt-huk%20fotografia (dostęp 30. 05. 2017).

Szkic opublikowany w Rocznikach Uniwersytetu Rzeszowskiego "Warstwy" Nr1/2017 ISSN 2544-4824

                                                                                                                              Paweł Nowicki


sobota, 24 lutego 2018

Motto dla poprzedniego wpisu


Poniższy fragment, który może posłużyć za obszerne motto do poprzedniego artykułu, pochodzi z dzieła A. Schopenhauera.
„Wzrok jest zmysłem intelektu, który ogląda; słuch jest zmysłem rozumu, który myśli i pojmuje. Widome znaki zastępują słowa tylko w sposób niedoskonały; dlatego wątpię, by głuchoniemy, który umie czytać  ale nią ma żadnego wyobrażenia o brzmieniu słowa, operował podczas myślenia widomymi jedynie znakami pojęć równie sprawnie, jak my rzeczywistymi, tj. słyszalnymi słowami. Jak wiadomo, jeśli nie umie czytać, nie różni się niemal  od nierozumnego zwierzęcia, gdy tym czasem ślepy od urodzenia jest od początku całkiem rozumną istotą.
Wzrok jest zmysłem czynnym, słuch biernym. Dlatego dźwięki oddziałują na naszego ducha w sposób szkodliwy i nieprzyjazny, i to tym bardziej im wyższy jest szczebel jego rozwoju; myśl rwie się, zdolność myślenia od razu zostaje zakłócona. Natomiast oko nie powoduje takiego zakłócenia, widok jako taki, nie ma bezpośredniego wpływu na czynność myślenia, (oczywiście nie mówimy tu  o dostrzeżeniu przedmiotu na wolę) najbarwniejsza zaś wielość rozmaitych rzeczy przed naszymi oczami dopuszcza bez przeszkód spokojne myślenie. Zgodnie z tym, myślący człowiek żyje wiecznie w zgodzie z okiem i wiecznie w wojnie z uchem. To przeciwieństwo obu zmysłów widać także po  tym, że kiedy głuchoniemy dzięki galwanizmowi odzyskuje słuch, blednie śmiertelnie słysząc pierwszy dźwięk (....) natomiast zoperowany ślepiec ogląda pierwsze światło z zachwytem i bardzo niechętnie daje sobie przewiązać oczy.
(...)
Dodajmy do tego tą szczególną okoliczność, że chociaż słuchamy dwojgiem uszu, bardzo często niejednakowo wrażliwych, to jednak nigdy nie odbieramy żadnego dźwięku podwójnie, często zaś widzimy tak dwojgiem oczu; pozwala nam to domniemywać, że wrażenie słuchowe nie powstaje w błędniku ani w ślimaku, lecz dopiero w głębi mózgu, gdzie zbiegają się oba nerwy słuchowe i na skutek tego wrażenie jest pojedyncze  (...).
(...)źródło nerwów słuchowych wyjaśnia (...) czemu dźwięki zakłócają tak silnie myśli i dlaczego głowy myślące i w ogóle bez wyjątku wszyscy ludzie duchowo się wyróżniający nie znoszą żadnego hałasu. Hałas bowiem stale zakłóca im tok myśli, przerywa i paraliżuje myślenie, gdyż wstrząs nerwów słuchowych przenika głęboko do mózgu i cała jego masa odczuwa drgania wywołane przez nerwy słuchowe jako dudnienie, a i dlatego, że mózg takich ludzi znacznie łatwiej poruszyć niż mózg zwykłych ludzi. To silne przewodzenie i ruchliwość ich mózgu powoduje też, że każda myśl wywołuje u nich myśli analogiczne lub pokrewne, dzięki czemu podobieństwa, analogie i w ogóle związki między rzeczami przychodzą im na myśl tak szybko łatwo, że ten sam powód, z jakim miały do czynienia miliony zwykłych umysłów, naprowadza ich na daną myśl, na dane odkrycie, którego tamci nie poczynili, później się temu dziwiąc, albowiem chociaż potrafią powtórzyć potem cudzy tok myślenia, nie umieją go zainicjować: promienie słońca padają na wszystkie słupy, ale tylko Kolosy Memnona wydają dźwięk. Zgodnie z tym, co biografowie piszą, że Kant, Goethe, Jean Paul byli wyjątkowo wrażliwi na  każdy szmer. Goethe w ostatnich latach życia kupił zrujnowany dom w sąsiedztwie, byle nie słychać hałasów pry remoncie. Daremnie zatem ćwiczył się już za młodu w grze na trąbce, by zahartować się na hałas. Nie jest to sprawa przyzwyczajenia.” (...) Jeśli (...) idzie o paraliżujący wpływ hałasu na inteligentnego człowieka, to pasuje tu następująca uwaga Lichtenberga:>Zawsze dobry to znak, że drobiazgi przeszkadzają artystom w należytym wypełnianiu zadań.(...)< (Vermischte Schriften t. I, s. 398). Dawno już przekonany jestem, że hałas, jaki każdy znosi bez przykrości, jest odwrotnie proporcjonalny do jego sił duchowych i dlatego można go uznać za ich miarę. (...) Kto zwykle trzaska w izbie drzwiami, zamiast je zamknąć, lub na to w swym domu zezwala, jest nie tylko źle wychowany, lecz także prymitywny i ograniczony (...) W pełni cywilizowani będziemy dopiero wtedy, kiedy uszy też nie będą wyjęte spod prawa i nie będzie wolno każdemu wdzierać się do świadomości każdej myślącej istoty w promieniu tysiąca kroków gwizdem, wyciem, rykiem, waleniem młotem, strzelaniem z bicza, szczekaniem.” Artur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie II, tłum. Jan Garewicz, PWN, Warszawa 2009, s.42-44.

wtorek, 17 października 2017

Wspólnota stołu a problem dialogu w świecie współczesnych mediów


Słowa kluczowe: kuchnia i stół, rozmowa, spotkanie, nowe media
Key words: kitchen and dining, meeting, new media

Streszczenie

Celem niniejszego artykułu jest wskazanie najważniejszych dla tradycji europejskiej biblijnych, filozoficznych i literackich symboli spotkania przy stole. Ostatnia Wieczerza i Platoński Sympozjon stanowią niejako archetypy wspólnego posiłku, któremu towarzyszy doniosła rozmowa. Podkreślona jest waga konwersacji, a zrazem duchowego wymiaru spotkania przy posiłku jako istotnego czynnika scalającego ludzką wspólnotę. W dalszej części artykułu mowa jest o zagrożeniach, jakie dla więzi międzyludzkich stanowić mogą nowoczesne media i wynalazki w zakresie technologii teleinformatycznych. Zostaje postawiona teza, że głośna muzyka i telewizja powodują rozpad tradycyjnej wspólnoty dialogu przy stole. Proces ten nie jest jednak nieuchronny, ponieważ jak wszystkie ludzkie obyczaje zależy on od wychowania i prezentowania właściwych wzorców.

Abstract
The purpose of this article is to identify the most important for the European tradition of biblical, philosophical and literary symbols of meetings at the table. Last Supper and Plato’s Symposium, represent a kind archetypes common meal, accompanied by a reported conversation. Underlined is the weight of conversation scion spiritual dimension of meeting over a meal as an important assemblage human community. The rest of the article mentions the threats posed to interpersonal relationships may constitute a modern media and inventions in the field of ICT. It is placed thesis that loud music and television cause the breakdown of the traditional community dialogue at the table. This process is not inevitable, because, like all human conduct, it depends on the education and presenting appropriate models.

Wprowadzenie

Na wstępie postawmy sobie pytanie: czym dzielimy się ze sobą, kiedy wspólnie zasiadamy do stołu – pokarmem czy słowem? Wydaje się, że jednymi drugim, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że naprawdę wartościowe spotkanie przy posiłku zawsze wiąże się z inteligentną rozmową. To ona i duchowe spotkanie z drugim człowiekiem są nieodłącznymi składnikami biesiady, przyjęcia, codziennego domowego spotkania przy stole. Horacy w jednym ze swoich utworów[1] drwi z bogatego patrycjusza, który zapraszając na ucztę znamienitych gości, próbuje ich olśnić przepychem wnętrza, nudzi, opisując szczegóły przepisów kulinarnych, zachwala potrawy, natomiast nie potrafi  dać tego, czego zebrani spodziewali się najbardziej, a mianowicie nie umie nawiązać interesującej rozmowy. Jak wiemy, dla wykształconych Rzymian greckie dziedzictwo kulturowe – tradycja intelektualnych dysput – stanowiło niedościgły wzór. Od Epikura wiemy, że filozofowi za pokarm wystarczy garniec sera, byleby przyjacielska rozmowa toczyła się mądrze. Wszyscy pamiętamy epizod z życia Wisławy Szymborskiej, która zaprosiła gości na przyjęcie, podczas którego do zjedzenia były tylko skromne kanapki z serem. Czy była to aluzja do Epikura? W kulturze europejskiej da się wskazać dwa archetypowe wzorce spotkania przy stole, kiedy wspólne spożywanie pokarmu (także stosownej dawki alkoholu) pozostaje w ścisłym związku z rozmową, która, nie przekraczając formy codziennej relacji towarzyskiej, jest jednak dialogiem o uniwersalnej doniosłości. Mam na myśli Platoński Sympozjon i Ostatnią Wieczerzę, z której relację znajdujemy w Ewangeliach. W obu przypadkach uczestnicy spotykają się przy stole i w obu sytuacjach nie jest to żadna niezwykła uroczystość, uczta wydana ze specjalnej okazji (jak np. wesele w Kanie Galilejskiej). Jednak zarówno w uczcie opisanej przez Platona, jak również podczas Ostatniej Wieczerzy tym, co wysuwa się na pierwszy plan, jest szacunek dla słowa. Rozmowy toczone między zebranymi niosą słowa ważne – w pogańskim antyku dotyczą filozofii, piękna idei. Wszyscy pamiętamy, o czym dyskutują uczestnicy platońskiej biesiady. O miłości, która jest tęsknotą tego, co doczesne i marne, za tym, co wysokie wieczne i niezmienne, za światem idei. Miłość jest takim ruchem porywającym z dołu do góry niczym rozgrzane powietrze, które ciągnie wzwyż. Podczas Ostatniej Wieczerzy dokonuje się teologiczne misterium, uczestnicy otwierają się na inny, wyższy wymiar transcendencji, jednak i tutaj mamy do czynienia z posiłkiem, podczas którego padają bardzo ważne słowa. Odnosząc się do czasów nowożytnych, wskazałbym dwa dzieła literackie istotne dla omawianej kwestii, a mianowicie Zbożną biesiadę[2] Erazma z Rotterdamu i Il Cortegiano Baldassarra Castiglionego, który dotarł do nas jako Dworzanin Polski w spolszczonej wersji pióra Łukasza Górnickiego[3]. Mówię o wersji spolszczonej, by przypomnieć, że mamy tu do czynienia z nie tyle z przekładem, ile z adaptacją, w dodatku poddaną swoistej cenzurze, jako że celowo pominięte są partie oryginału z udziałem kobiet. W realiach ówczesnych polskich obyczajów za gorszące uznano by uczestnictwo kobiet w tego typu spotkaniu. Przypomnijmy, że św. Tomasz z Akwinu w Wykładzie pacierza[4] jako jedną z porad, jak uniknąć grzechu cudzołóstwa, wymienia unikanie biesiadowania wespół z obcymi kobietami, a tym bardziej wspólne z nimi picie wina[5].
Dzieło Castiglionego stawia sobie za cel przeniesienie ideałów rycerskich związanych z surowymi warunkami życia wojennego na grunt pokojowego spędzania czasu na dworze. Autor ukazuje wzorzec złagodzenia obyczajów, zamianę szermierki przy użyciu śmiercionośnej broni na szermierkę słowną – zręczność i ogładę wysławiania się, refleks znajdowania stosownej riposty. Agoniczny moment rywalizacji, który znany był już w greckiej dyspucie filozofiicznej, miał łączyć się z dworskim wyrafinowaniem i wysoką kulturą humanistyczną właściwą dla epoki renesansu. Współczesny nam Richard Rorty w swej książce Obiektywność, relatywizm prawda pisze, iż: ‘filozofia’ to właśnie to, do czego kultura staje się zdolna, […] gdy przeobraża się w kulturę na tyle próżniaczą i cywilizowaną, by mogła opierać się na niewyartykułowanej wiedzy, by kodyfikację mogła zastępować phronesis, a podboje – rozmowa[6]. Ch. Taylor stwierdza, że w rozważaniach Kartezjusza duch rycerskiej etyki honoru ulega uwewnętrznieniu, to znaczy postrzeganie własnej wartości nie polega już na zdobywaniu sławy pośród innych ludzi, lecz rodzi się w prywatnej samoocenie – „poczuciu wartości w naszych własnych oczach”[7]. Neostoickie motywy etyki Kartezjusza cechują się jednak ważnym przewartościowaniem, odróżniającym je względem ich starożytnych źródeł. Dla Epikteta czy Seneki istotnym wyznacznikiem ideału moralnego był wewnętrzny ład duszy osiągnięty dzięki wyzwoleniu się od namiętności poprzez uzyskanie harmonii z rozumnym uniwersum. W koncepcji Kartezjusza również odnajdujemy postulat wewnętrznego spokoju, jednak ma on odmienną podstawę. Opiera się bowiem na poczuciu pewności wynikającym z dopełnienia wszystkich zobowiązań dotyczących samokontroli. Jest to spokój, poczucie niezależności (również na pozór bliskie starożytnym stoikom), jednak oparte na instrumentalnym stosunku do świata i ciała. Taylor przytacza fragment listu do królowej Krystyny: „spokój umysłu i satysfakcję wewnętrzną, jaką odczuwają w sobie ci, którzy wiedzą, że nie zaniedbali nigdy uczynić jak najlepiej wszystkiego”[8]. W dalszym ciągu swoich analiz Taylor wskazuje na pojawiający się nowy wątek, mianowicie kwestię siły i władzy. Panowanie nad sobą jest dowodem silnego ducha, zdolnego okiełznać najbardziej gwałtowne i niepohamowane uczucia. Przeciwnie, łatwe uleganie emocjom jest przejawem słabości. Zatem cnoty rycerskie, niezbędne na polu walki, przeniesione zostały do sfery wewnętrznej. Bohaterstwo manifestuje się teraz w niezłomnej postawie rozumu względem namiętności. Przypomina się w tym miejscu tytuł sonetu Mikołaja Sępa Szarzyńskiego O wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem, napisanego jeszcze za życia Jana Kochanowskiego, lecz zwiastującego już nastrój moralnego niepokoju właściwego nadchodzącej epoce baroku. U Taylora czytamy:
Siła, stanowczość, zdecydowanie, opanowanie, charakterystyczne cechy należące do zestawu cnót wojownika-arystokraty zostały przeniesione do wnętrza. Ich przejawem nie są już mężne czyny militarne dokonywane w przestrzeni publicznej, lecz raczej wewnętrzna dominacja myśli nad uczuciami[9].
Z kolei Nowoczesnych imaginariach społecznych Taylor pisze:
Nowy dżentelmen nie potrzebował już szkolenia wojskowego, ale edukacji humanistycznej, która pozwoliłaby mu zostać cywilnym zarządcą. […] Trzeba było pielęgnować takie zdolności, jak autoprezentacja, retoryka, perswazja, umiejętność zyskiwania sobie przyjaciół, robienia wrażenia, zdobywania przychylności, bycia ujmującym […] Stąd też duże znaczenie edukacji humanistycznej elit. Zamiast uczyć chłopca, jak walczyć na kopie, zachęć go do czytania Erazma z Rotterdamu albo Balthasara Castiglionego, tak żeby wiedział, jak mówić poprawnie, robić dobre wrażenie, przekonywająco konwersować z innymi w wielu rozmaitych sytuacjach[10].
Przypomnijmy staropolski sens słowa dowcip, które dziś w mowie potocznej zwykło się wiązać z wypowiedzią o nacechowaniu humorystycznym. „Dowcip” znaczył mniej więcej to, co dziś na co dzień określamy mianem inteligencji. Gdy mówimy np. o inteligentnej rozmowie, właśnie takiej, która ma w sobie coś z zaskoczenia, błyskotliwego odparowania „ciosu”. Ten sens słowa dowcip znajdujemy w Trylogii Sienkiewicza. Tak też narodziła się kultura salonu, która od warstw arystokratycznych promieniowała na coraz szersze kręgi oświeconego społeczeństwa. Drobny poczęstunek zawsze szedł w parze z elegancką rozmową na tematy wykraczające poza horyzont codzienności, dającą okazję do wykazania się zarówno ogładą towarzyską, jak również wiedzą. Prawdziwym pokarmem dobrego spotkania był więc pokarm duchowy.
O hermeneutycznym aspekcie rozmowy pisał w Prawdzie i metodzie H.-G. Gadamer, podkreślając jej spontaniczność i wydarzeniowość. Jego zdaniem prawdziwa rozmowa ma charakter gry, w tym sensie, że jej rezultat nigdy nie jest z góry określony, że nie istnieje żaden algorytm czy wzór, według którego można by rozmowę zaplanować. Jeśli jest programowo zainscenizowana, traci swoją autentyczność, a więc swój twórczy walor, który Gadamer uważa za najistotniejszy, wiążąc go z tym, co w innym kontekście określa mianem „przyrostu Bytu”[11]. Pisze on:
[…] im prawdziwsza rozmowa, tym mniej jej prowadzenie zależy od jej uczestników. Tak więc prawdziwa rozmowa nigdy nie przebiega tak, jak chcieliśmy ja poprowadzić. […] Co „wyjdzie” w rozmowie nikt z góry nie wie. Porozumienie lub jego utrata są czymś, co nam się niejako przydarza[12].
Rozmowa może się udać lub nie – wydarza się bowiem jak przyjaźń albo miłość. By rozmowa mogła dojść do skutku, muszą zostać jednak spełnione pewne warunki natury obiektywnej. Partnerzy muszą kierować uwagę zarówno ku sobie, jak i ku rzeczy, której rozmowa dotyczy. Ch. Taylor w Źródłach podmiotowości pisze:
Istotna jest w tym miejscu kluczowa cecha rozmowy, taka mianowicie, że rozmawiając o pewnym przedmiocie, czynimy go wspólnym przedmiotem dla nas obu[13].
Charles Taylor, którego filozofia bardzo wiele zawdzięcza tradycji hermeneutyki filozoficznej, pisze w swych Źródłach podmiotowości, że ludzka tożsamość kształtuje się w sieciach rozmowy, że to, kim jesteśmy, konstytuuje się poprzez relacje, w jakie wchodzimy z innymi osobami poprzez dialog. Czytamy:
[…] nie można być podmiotem całkowicie samodzielnie. Jestem podmiotem jedynie w relacji do innych rozmówców. […] Podmiotowość istnieje jedynie w obrębie czegoś, co nazywam „sieciami rozmowy”[14].
Moja autodefinicja rozumiana jest jako odpowiedź na pytanie „Kim jestem”. To pytanie czerpie swoje pierwotne znaczenie z rozmowy między ludźmi. Określam to, kim jestem, przez określenie miejsca, z którego mówię, miejsca w drzewie genealogicznym, w przestrzeni społecznej, w geografii społecznych pozycji i funkcji w intymnych związkach z ludźmi, których kocham, oraz, co nie mniej ważne, w przestrzeni moralnej i duchowej orientacji, wewnątrz której wchodzę w najistotniejsze dla mojego życia związki[15]. Włodzimierz Lorenc, komentując poglądy Taylora, pisze, że podmiotami jesteśmy:
„[...] w ramach dialogicznej wspólnoty z innymi, człowieka jako jednostkę kształtują rozmowy z innymi ludźmi. […] Dlatego właśnie bycie podmiotem możliwe jest tylko pośród innych podmiotów. Nawet samo znaczenie pytania o to, kim jestem, dodaje Taylor, czerpie swój sens z rozmowy przebiegającej pomiędzy ludźmi […]. Osobami możemy więc być tylko dzięki wprowadzeniu w język przez ludzi, którzy nas wychowują. Bez języka nie wiedzielibyśmy po prostu, co przeżywamy[16].
Jednak dla dobrej rozmowy istotne okazuje się pewne jej zaplecze, obejmujące rozmaite czynniki – od topografii domostwa, przez kulturowo utrwalone nawyki konwersacji, troskę o minimum ciszy, właściwe miejsce muzyki – będące warunkiem uważnego słuchania i koncentracji na osobie rozmówcy. Gombrowicz wyraził myśl, że pewne stany ducha w określonych okolicznościach w ogóle nie mogą dojść do skutku. Współczesny człowiek otoczony, a można by rzec osaczony przez nowoczesne media często nie ma warunków do prowadzenia autentycznej rozmowy. Wielu z nas miało okazję uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich, podczas których właściwie się nie rozmawia. Albo ogłuszająca muzyka, albo włączony telewizor (czasem jedno i drugie jednocześnie) sprawiają, że uczestnicy spotkania, jeśli w ogóle są w stanie się ze sobą porozumiewać, to co najwyżej w kodzie ograniczonym w rozumieniu B. Bernsteina. Nie jest o wina samych technologii, mediów, lecz miejsca, jakie się im przyznaje w przestrzeni komunikacji czy po prostu w topografii zamieszkiwanego wnętrza. Spotkanie przy stole to nie tylko odświętna uczta, ale przede wszystkim codzienne obiady, kolacje w kręgu rodziny lub przyjaciół. I to jest właśnie międzyludzka przestrzeń, w której na bieżąco komentuje się osobiste problemy, a także sprawy życia publicznego. Tu właśnie rodzi się i rezyduje zarazem wspólnotowe doświadczenie świata. Spotkania, podczas których implicite przyjmuje się wspólne (często nieuświadomione) założenia, są tym miejscem, z którego kiełkuje nasza tożsamość. Jak roślina drobną siecią włosowatych korzonków zakotwicza się w glebie, tak my wyrastamy z „sieci rozmów”, które ma na myśli cytowany uprzednio Ch. Taylor. I właśnie ta przestrzeń, w której rodzi się wspólnotowy sens, została zaatakowana szczególnie dotkliwie przez wszechobecne i nachalne środki masowego przekazu. Jednym z najgorszych wrogów dobrej rozmowy jest telewizja. Nawet przy wyciszonym odbiorniku świecący i migoczący ekran rozprasza uwagę, ponieważ jest źródłem silniejszych bodźców niż niuanse mimiki twarzy czy głębia spojrzenia rozmówcy. Nasz wzrok ucieka mimo woli w kierunku ekranu i choć rozmowa toczy się dalej, mamy wrażenie, że środek ciężkości relacji ja–ty znalazł się gdzie indziej. Czasem potrzebna jest cisza i brak jakichkolwiek bodźców odwracających uwagę (stan niekiedy odczuwany jako uciążliwy), by dać szansę inwencji nawiązania rozmowy, czasem udanej, czasem nie. Cisza, gdy nic się nie dzieje, prowokuje do podjęcia wysiłku inicjatywy towarzyskiej zupełnie innego typu niż w sytuacji, gdy każdy z obecnych może uciec w bierne śledzenie ekranu. Już sama decyzja o włączeniu lub wyłączeniu urządzenia staje się konfliktogenna. Dodatkowy problem tkwi w tym, że żaden spiker nie powie na antenie: „Wyłącz odbiornik, porozmawiaj spokojnie z bliskimi, pomyśl, wsłuchaj się w swój monolog wewnętrzny”. Taki spiker natychmiast straciły pracę, ponieważ w interesie mediów jest autoreklama, pośrednio w celu promowania materiałów reklamowych, z których utrzymują się media. W ten sposób powstaje zaklęty krąg. Allan Bloom w książce Umysł zamknięty pisze:
Ludzie wspólnie posilają się, bawią i podróżują, lecz wspólnie nie myślą. W bardzo nielicznych domach istnieje jakieś życie intelektualne, nie mówiąc już o takim, które dotykałoby najistotniejszych problemów ludzkiego losu. Szczytowym momentem życia intelektualnego jest ogadanie telewizji edukacyjnej.
I dalej:
Wraz z nieustanną nowością wszystkiego i niestrudzonym przenoszeniem się z miejsca na miejsce najpierw radio, a potem telewizja zaatakowały i zburzyły prywatność domu, prawdziwą amerykańską prywatność, która pozwala na rozwój wyższego i bardziej niezależnego życia w ramach społeczeństwa demokratycznego. Rodzice nie sprawują kontroli nad atmosferą w domu, a nawet nie mają ochoty podejmować takich prób. Z wielką subtelnością telewizja wkracza nie tylko do pokoju, ale w gusta starych i młodych, odwołując się do tego, co sprawia natychmiastową przyjemność, a podkopując wszystko, co w jej doznawaniu przeszkadza. Nietzsche powiedział, że gazeta codzienna zajęła w życiu współczesnego mieszczanina miejsce modlitwy, a zatem, co jest pospieszne, tandetne i przemijające wyparło z codzienności wieczność. Teraz gazetę zastąpiła telewizja. Niepokoi mnie tutaj nie tyle niska jakość programów, ile niewyobrażalność modelu życia rodziny, który harmonijnie łączyłby przyjemności i naukę, a zarazem pozostał na uboczu kultury masowej i oparł się wizjom tego, co interesujące i godne naśladowania, a co bombarduje rodzinę w jej własnym domu[17].
Poruszając niniejszy temat, pragnę stwierdzić, że nie zgadzam się z tezą M. McLuhana, przynajmniej z jej mocno deterministyczną interpretacją, zgodnie z którą pojawienie się nowych środków komunikacji bezwzględnie przesądza o kształcie naszej kultury. Owszem, pojawiają się tendencje i mody, jednak od nas zależy, czy utrwalą się one i zakrzepną w trwałe wzorce społecznych zachowań, czy też zostaną odrzucone i naznaczone jako przejawy bezguścia. Jako dobry przykład może posłużyć sposób, w jaki w niektórych krajach tzw. starej Europy rozwiązuje się problem uzależnienia od Internetu. Otóż do dobrego tonu należy taka instalacja domowego łącza, która daje dostęp do sieci na krótko, wyłącznie o określonych porach, np. 2 godziny na dobę. Nie jest to rozwiązanie wynikające z jakiejś formy administracyjnej prohibicji, lecz jest kwestią świadomego wyboru opartego o poczucie smaku. Co więcej, w ramach szerokiej oferty usług firm telekomunikacyjnych opisywane rozwiązanie krótkiego dostępu, należy do droższych, podobnie jak droższe są bardziej szlachetne gatunki wina. Warto również zwrócić uwagę na fakt, że problem zakłóceń, braku kultury rozmowy znany był dużo wcześniej. Współczesne radioodbiorniki i inne urządzenia są groźniejsze o tyle, że przy minimalnym zużyciu energii potrafi ą być aktywne praktycznie bezustannie. Na ekranie wciąż włączonego telewizora pojawia się coraz to nowy spiker, kolejny fi lm etc. Dawniej nieproszony muzykant bądź uprzykrzony gaduła, będąc tylko człowiekiem, kończył swą uciążliwą aktywność wtedy, gdy się po prostu zmęczył. Dzisiejszy radioodbiornik nie zamilknie nigdy, a bateryjki są stosunkowo tanie. Jednak, tak jak zawsze mamy swobodę zapraszania i tolerowania uciążliwych gości, tak też w ostateczności od nas zależy aranżacja wnętrza – również ta audiowizualna. Potrafi my zrezygnować z powieszenia na ścianie obrazu, który jest kiczem, możemy więc też nie umieszczać telewizora tam, gdzie przeżywamy najistotniejsze chwile swojego życia. I nie łudźmy się, że gdy jesteśmy zmęczeni, migoczący ekran przynosi nam ulgę – że w ten sposób odpoczywamy. Jeden papieros też w pierwszej chwili daje poczucie odprężenia. Jednak długotrwałe palenie (oprócz innych niebezpieczeństw) powoduje, że jesteśmy permanentnie podtruci dwutlenkiem węgla. Pamiętamy, co na ten temat pisał Witkacy w Narkotykach[18]. By podkreślić, że wina nie leży po stronie nowych mediów, które pojawiły się stosunkowo niedawno, oraz że problem dotyczy przede wszystkim naszej kultury konwersacji przy stole (czyli tego, na co mamy wpływ), możemy sięgnąć po przykłady z literatury staropolskiej. Warto zwrócić uwagę, że już Mikołaj Rej w swych poezjach dał dowód głębokiego wyczucia problemów, które dziś objawiły się nieznanej niegdyś skali. Pisał o tym, jak hałaśliwa muzyka potrafiła  popsuć ucztę, rozmowę, której urok miał polegać głównie doznawaniu przyjemności intelektualnych. Myślę, że warto przytoczyć w kilku szerszych fragmentach słowa poety, którego twórczość została nieco przyćmiona w historii literatury polskiej przez geniusz Jana Kochanowskiego.
Biesiada wdzięczna[19]
Azaż to nie piękniejsza bywa krotochwila
Sięść sobie z kilkiem osób, kiedy wolna chwila,
I mieć sobie, nie wrzeszcząc poczciwe rozmowy,
Gdzie wżdy skąd co przypadnie, że wżdy k
Rozumowi. Albo przeczyść kilka kart onych dziejów dawnych,
Nasłuchać się zwyczajów zacnych ludzi sławnych,
Którzy światem dziwnie rozumem władali,
A swym poczciwym stanom wieczną sławę dali. […]
Tam on sławny Cycero rozmówi się z tobą,
Najdziesz w poczciwych sprawach, co masz czynić z sobą.
Tam Kurcyjusz, Seneka, Homerus, tam Plato.
Żeby on próżnujący mógł wiele dać za to,
By z tymi towarzyszami miał dobrą rozmowę,
Miałby snadź weselszą myśl wolniejszą głowę
Niźli z ona wrzeszczącą szaloną gromadą.
Nie wiem, kto mądry nazwał to biesiadą,
Gdzie się więc już każdemu rozum we łbie mieli
Jeno w klozie takowa miewają szaleni.
[…]
I muzyczkać pomierna nic przy tym nie wadzi,
A zacni pospolicie słuchają jej radzi,
Ale iżby jako wół we łbie nie huczała
A poczciwych rozmówek im nie przekażała.
A takieć więc biesiady nic nie zawadzają,
Gdy się na nie poczciwi pospołu schadzają.
Gdyby przy dobrej myśli wżdy ćwiczenia były,
Aby się darmo czasy marnie nie traciły![20]

Muzyka wszeteczna
A kozi róg za uchem jako świnia wrzeszczy,
W bęben tłuką, by w pudło, aż więc we łbie trzeszczy.
Stół uleją i ławy, siedzą jako w łaźni,
A sami poszaleją jako inni błaźni.
[…]
 A więc krotochwila, a więc to biesiada!
Oszaleje więc takiej głowa bardzo rada[21]

Choć nie było wówczas samoczynnie działających urządzeń emitujących głośną i nadmiarową muzykę, poeta zauważył destruktywny wpływ hałaśliwej atmosfery i na kulturę i może w ogóle racjonalny aspekt towarzyskich spotkań przy stole. W dzisiejszych czasach telewizja czy bezustannie włączone radio zabijają duchowość właśnie wtedy, kiedy ludzie są razem w sytuacji sprzyjającej nawiązaniu dialogu, czyli pełniejszego rozkwitu własnych osobowości w kontakcie z najbliższymi. Sam fakt, że dana grupa osób fizycznie przebywa razem w bliskiej odległości, nie stanowi jeszcze o wspólnocie. Barak, plac apelowy w obozie pracy, kolejka po mięso, kiedy ludzie się nienawidzą i zamiast pomnażać swe indywidualne potencjały, postrzegają się nawzajem jako zawadę, przeszkodę – to przecież także zdegenerowane formy „wspólnoty”. Nowoczesna przestrzeń zamieszkania, ukształtowana, jak pisze Taylor[22], ok. XVII w., dająca jednostkom możliwości indywidualnego spędzania czasu (np. cichej lektury o charakterze medytacyjnego transu), wcale nie implikuje „złej” atomizacji, braku solidarności, zaniku odpowiedzialności za siebie nawzajem. Tych pojęć nie należy mylić. Ludzie potrzebują względnego przestrzennego dystansu (wizualnego i akustycznego) po to, by tym chętniej spotykać się w sytuacji wspólnego posiłku czy wieczornej pogawędki, przynosząc ze sobą niczym skarby to, co przemyśleli lub przeczytali w odosobnieniu. Telewizja uderza właśnie w ten najczulszy punkt – dezintegruje wspólnotę w chwilach, w których ma ona szansę zaistnieć w całej swojej pełni. To, czy zapanujemy nad technologią, która niszczy kulturę rozmowy przy stole, czy kulturę rozmowy w ogóle, nawet tej z samym sobą, zależy wyłącznie od nas. Jeśli dopuścimy się zaniedbania, skutki mogą być fatalne. To nie wojna nuklearna, zatrucie środowiska naturalnego czy wyczerpanie zasobów, lecz atomizacja społeczna, śmierć rozmowy i rozpad wspólnoty „skręci łeb cywilizacji – zresztą łagodnie”, jak wyraził się kiedyś Stanisław Lem[23].
Bibliografia
BLOOM Allan, Umysł zamknięty, tłum. T. Bieroń, Poznań: Zysk i Sk-a 1997.
DESCARTES René, Namiętności duszy, tłum L. Chmaj, Warszawa: PWN 1958.
ERAZM z Rotterdamu, Zbożna biesiada, [w:] idem, Trzy rozprawy, tłum. J. Domański, Warszawa: PAX 1990.
GADAMER Hugo-Georg, Prawda i metoda, tłum. B. Baran, Kraków: Inter Esse 1993.
GÓRNICKI Łukasz, Dworzanin Polski, oprac. R. Polak, Wrocław: Ossolineum 2004.
HORACY, Dwadzieścia dwie ody, tłum. A. Ważyk, Wrocław: Ossolineum 2004.
LEM Stanisław, Profesor Dońda, [w:] idem, Maska, Kraków: Wydawnictwo Literackie 1976.
LORENC Włodzimierz, Hermeneutyczne koncepcje człowieka, Warszawa: Wydawnictwo Scholar 2003. REJ Mikołaj, Wybór Pism, [w:] „Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej”, Warszawa: PIW 1975.
RORTY Richard, Obiektywność, relatywizm prawda, tłum. J. Margański, Warszawa: Fundacja Aletheia 1999.
TAYLOR Charles, Nowoczesne imaginaria społeczne, tłum. A. Puchejda, K. Szymaniak, Kraków: Znak 2010.
—, Źródła podmiotowości. Narodziny tożsamości nowoczesnej, tłum. M. Gruszczyński, O. Latek, A. Lipszyc i in., Warszawa: PWN 2012.
Św. TOMASZ z Akwinu, Wykład pacierza, tłum. K Suszydło OP, ks. M. Starowieyski, W. Giertych OP, Poznań: wyd. W Drodze 1987.
WITKIEWICZ Stanisław Ignacy, Narkotyki, Warszawa: Wydawnictwo Przedświt 1990.

Artykuł zamieszczony w monografii Kuchnia i stół w komunikacji społecznej Tekst, dyskurs, kultura, Redakcja naukowa: Waldemar Żarski przy współpracy Tomasza Piaseckiego, Publikacja dofinansowana ze środków Wydziału Filologicznego i Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego © Copyright by Waldemar Żarski, Tomasz Piasecki & Oficyna Wydawnicza ATUT, ISBN 978-83-7977-212-4,  Wrocław 2016.




[1] Satyra II, 8, Ut Nasidieni iuvit te cena beati – relacja komediopisarza Fundaniusa z uczty wydanej przez Nasidienusa na cześć Mecenasa. Gospodarz uczty wzbogaconego parweniusza, daje tu popis próżności, braku kultury i ogłady towarzyskiej, a jednoczesne głupoty, gruboskórności i złego smaku Pomimo jego wysiłków i starań poprzedzonych ogromnymi kosztami, uczta okazuje się całkowitą porażką. Por. HORACY, Dwadzieścia dwie ody, tłum. A. Ważyk, Wrocław: Ossolineum 2004, s. LXIII.
[2] ERAZM z Rotterdamu, Zbożna biesiada, [w:] idem, Trzy rozprawy, tłum. J. Domański, Warszawa: PAX 1990.
[3] Łukasz GÓRNICKI, Dworzanin Polski, oprac. R. Polak, Wrocław: Ossolineum 2004.
[4] Św. TOMASZ z Akwinu, Wykład pacierza, tłum. K Suszydło OP, ks. M. Starowieyski, W. Giertych OP,Poznań: wyd. W Drodze 1987.
[5] 5 Ibidem, s. 153–154.
[6] Richard RORTY, Obiektywność, relatywizm prawda, tłum. J. Margański, Warszawa: Fundacja Aletheia 1999, s. 41.
[7] Charles TAYLOR, Źródła podmiotowości. Narodziny tożsamości nowoczesnej, tłum. M. Gruszczyński, O. Latek, A. Lipszyc i in., Warszawa: PWN 2012, s. 284.
[8] René DESCARTES, List do Krystyny z 20 listopada 1647 r., [w:] Charles TAYLOR, Źródła…, op. cit., s. 286.

[9] Por. R. DESCARTES, Namiętności duszy, [w:] Ch. Taylor, Źródła…, op. cit., s. 288.
[10] Ch. TAYLOR, Nowoczesne imaginaria społeczne, tłum. Adam Puchejda, Karolina Szymaniak, Kraków: Znak 2010, s. 52–53.
[11] Hans-Georg GADAMER, Prawda i metoda, tłum. B. Baran, Kraków: Inter Esse 1993, s. 160–164.
[12] Ibidem, s. 353.
[13] Ch. TAYLOR, Źródła…, op. cit., s. 69.
[14] Ibidem, s. 70.
[15] Ibidem, s. 68.
[16] W. LORENC, Hermeneutyczne koncepcje człowieka, Warszawa: Wydawnictwo Scholar 2003, s. 304.
[17] Allan BLOOM, Umysł zamknięty, tłum. Tomasz Bieroń, Poznań: Zysk i Sk-a 1997, s. 65.
[18] Stanisław Ignacy WITKIEWICZ, Narkotyki, Warszawa: Wydawnictwo Przedświt 1990, s. 17–56.
[19] Mikołaj REJ, Wybór Pism, [w:] Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej, Warszawa: PIW 1975, s. 76–77.
[20]  Ibidem, s. 77.
[21] Ibidem, s. 115–116.
[22] „Nową potrzebę intymności odzwierciedlają zmiany w rozkładzie domu […] nowe domy zaczyna się budować tak, by zapewnić sobie prywatną przestrzeń […]”. Ch. TAYLOR, Źródła…, op. cit., s. 544.
[23] S. LEM, Profesor Dońda, [w:] idem, Maska, Kraków: Wydawnictwo Literackie 1976, s. 73.