Dnia 20 lutego 2015 r. w gorlickim Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów, w sali
im. Prof. Włodzimierza Kunza odbył się wernisaż wystawy malarstwa Ireneusza Bęca[1],
artysty pochodzącego z Zakopanego, absolwenta Akademii Sztuk Pięknych w
Krakowie.
Bożena
Kowalska w jednym ze swoich szkiców poświęconych sztuce współczesnej pisze, że kubizm
zapoczątkowany przez Cézanne’a i rozwijany później przez Braque’a i Picassa w
kierunku abstrakcjonizmu, opierał się na poszukiwaniu malarskiej prawdy o przedmiocie.
Abstrahowanie polegało jedynie na selekcji, pomijaniu tego, co nieistotne dla
odkrywanej geometrycznej formy przedstawianej rzeczy. Wbrew obiegowym
opiniom, nie był to jednak nigdy akt rezygnacji z odniesienia do rzeczywistych
cech i wizualnych własności modela. Prezentowany
przedmiot „pokawałkowano”, prezentując
go z możliwie wielu perspektyw. Jednak za każdym razem mamy do czynienia z
innym, może specyficznym, ale jednak realizmem. Artyści starali się o to, by
pokazać trójwymiarową rzeczywistość na dwuwymiarowej płaszczyźnie obrazu. „Język
geometrii był językiem najwyższego uogólnienia”[2],
pisze autorka w swej pracy. Mimo wszystkich deformacji, te „dzbany rozbite” pozostawały
wierne tradycji obrazu, którego istotną cechą była zawsze obecność przedmiotu wyraźnie
wyodrębnionego z tła.
Zupełnie
inną drogą podążali artyści tworzący nurt sztuki nieprzedstawiającej: Wasilij
Kandinsky, Kazimierz Malewicz Piet Mondrian a później ich kontynuatorzy, tacy
jak m. in. Jackson Pollock. Obrazy ich autorstwa przemawiały do odbiorcy
bardziej jak muzyka, czy jako kompozycja rytmów i barw. Posługiwali się
kolorem, układem linearnych struktur, aby działać na wyobraźnię i emocje widza.
Znacząca w ich obrazach jest także całość kompozycji, a może fakt, w jaki
sposób jest skonstruowana. Istotniejsze jest pytanie „Jak?” niż identyfikacja „Co?”
Nośnikiem
artystycznego przekazu nie jest już
figuratywność lecz kompozycja dzieła, niekiedy obejmująca nawet, oprócz
abstrakcyjnych środków wyrazu, jeszcze szerszy kontekst wraz z sytuacją, w
jakiej dzieło zostało zaaranżowane w ekspozycji.
Obrazy
zaprezentowane na gorlickiej wystawie należą do tego drugiego nurtu współczesnego
malarstwa. Próżno w nich szukać motywów figuratywnych czy jakiejkolwiek tradycyjnie
pojętej sztuki mimetycznej. Mamy tu do czynienia z całkowitą rezygnacją z
tradycyjnych środków malarskiego przekazu do jakich zaliczyć można przedmiot i
anegdotę W pewnym szerokim rozumieniu tego słowa, można ją nazwać abstrakcją,
jednak nie jako analityczne studium przedmiotu, lecz jako plastyczny wyraz
intuicji metafizycznych.
Nieprofesjonalny odbiorca może w zetknięciu z
obrazami Bęca poczuć rozczarowanie, niekiedy irytację. Myślę, że nie należy
zbyt pochopnie lekceważyć opinii i odczuć przeciętnych odbiorców. Zresztą ta
domniemana reakcja może jest celowo wkomponowana w zamysł artystyczny autora. Na
ścianach gorlickiej galerii zaprezentowano „nagie” ledwo zagruntowane blejtramy.
Ich treścią były ślady zniszczeń malatury, pozostałe ślady poprzednich obrazów
zamazane lub zatarte. Na niektórych płótnach artysta pozostawił prześwitujące
niewyraźne napisy, niedokończone sekwencje liter, podobne do starych obitych
tynków na murach – motywy street-artu, żałosne oblicze ścian blokowisk, drzwi
od garaży, postindustrialnych konstrukcji, w dzielnicach ruder. Jednak spoglądając
z bliska, można nawiązać dialog z mikrostrukturą malowidła. Pęknięcia i plamy
na pozór chaotycznie rozmazanej farby, odsłaniały odpryski spękanej emulsji – bladoniebieskie,
szare przechodzące od różu w błękit i odcienie fioletu. Sąsiadujące z nimi
partie surowego płótna podkreślały kontrast, dopełniając zrazem kompozycję. To, co z daleka wydawało się chaotyczne i
bezładne, widziane z bliska, odsłaniało swe malarskie bogactwo od subtelności
koloru po grę elementów faktury. Trzeba zaznaczyć, że prace I. Bęca są
deklaratywnie nietrwałe. Odpryskująca
farba z czasem zapewne zmieni siatkę pęknięć. Czy ten efekt został przewidziany
przez artystę? Czy będzie kiedyś tak, jak ze słynną szybą pokrytą kurzem Marcela
Duchampa? Jednak by docenić malarstwo Bęca, trzeba umieć patrzeć, niczym
Leonardo, który potrafił śledzić obłoki na niebie, odnajdując w ich pozornie
chaotycznych kształtach obiekty godne uwagi artysty. Trzeba chcieć dostrzec malarstwo w śliskich szarozielonych liściach na listopadowej
ścieżce.
Estetyka
obrazów Bęca współbrzmi z nihilizmem nowoczesności, szpetotą slumsów, artysta
poszukuje piękna w rejonach wydawałoby się całkowicie go pobawionych. W czasach
postmodernistycznego cynizmu, pustki, śmierci człowieka jako osoby, z którego
nie pozostaje nic poza alternatywą towar-śmieć. Dla artysty inspiracją jest wielokrotnie
zabazgrany mur, na którym ktokolwiek może nasmarować cokolwiek, bez
konsekwencji, sensu, trwałości. Także przedmioty bez znaczenia, jednak obdarzone
uporczywą, niechcianą trwałością – plastikowe rupiecie, zardzewiałe rury,
kawałki betonu na wysypisku, czarne strzępy worków foliowych wplątanych w nagie
gałęzie, odgrywają istotna rolę w zamyśle wizji twórczej.
Dlatego
zawarte w tych obrazach dramatyczne pytanie o sens, znajduje formalne zwielokrotnienie
swej siły wyrazu. Może tym głośniejsze i
bardziej tragiczne, że wraz z użyciem bezkształtnych, „minimalistycznych” exemplów brzydoty, autor nadał swemu
dziełu wymiar epifanii. Zasugerował, jak się wydaje, drogę myślową teologii
negatywnej, którą znamy z Corpus Dionisiacum. Zgodnie z tym kierunkiem refleksji, nie powinniśmy
nawet próbować wskazywać przymiotów Boga, bo każde określnie – najwyższy
superlatyw, jaki potrafilibyśmy przywołać, zawsze będzie Jego ograniczeniem.
Lepiej zwróćmy się ku własnej nędzy, by na jej tle domyślić się prześwitu
Niewyobrażalnego. W dzisiejszym zsekularyzowanym świecie, wiele problemów
posiada zapomniany teleologiczny rodowód i podtekst. Powszechnie znana jest
myśl, że nowoczesna gospodarka, kultura wielkich miast, rozwój nauki i technologii,
nie powstały dlatego, że ludzie po prostu przestali wierzyć w Boga. Przeciwnie,
to przeobrażenia w myśli religijnej, zwłaszcza u schyłku średniowiecza, potem w
protestantyzmie ukształtowały postawę i samowiedzę współczesnego człowieka.
Cały
czas mam przed oczyma „fioletową godzinę” z Ziemi
jałowej Eliota, ludzi wyczerpanych, znudzonych, pozbawionych złudzeń, jak
automaty wykonujących codzienne czynności. Trzeba zbudować cywilizacyjną wieżę
Babel albo samemu upaść bardzo nisko, by zobaczyć pustkę, ułomność i marność, i
w końcu zawołać z głębi.
Paweł Nowicki
Obrazy z wernisażu są d obejrzenia tutaj
[1] Ireneusz Bęc, ur.
1959, polski malarz, pedagog Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w
Zakopanem. Absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Zakopanem.
Studiował na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w
Krakowie. Dyplom otrzymał w 1985 r. w pracowni prof. Jerzego Nowosielskiego.
Nauczyciel rysunku i malarstwa w Zespole Sztuk Plastycznych im. A. Kenara w
Zakopanem. W 2012 roku obronił pracę doktorską i uzyskał stopień naukowy
doktora w dziedzinie sztuk plastycznych.
[2] Bożena Kowalska, Sztuka w
poszukiwaniu mediów, Warszawa 1985, s. 104.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.