Akcja powieści Artura
Olechniewicza rozgrywa się współcześnie. Szereg odniesień regionalnych oraz
liczne elementy rodzimego pejzażu, do których autor zdaje się mieć stosunek
bardzo osobisty powoduje, że książka wprowadza czytelnika w realistyczny, a
zarazem lirycznie nacechowany obraz Rzeszowszczyzny. Tytułowy Ganek to nazwa
miejscowa. Chodzi o charakterystyczną skałkę w pobliżu Zagórza – tło
wakacyjnych przygód bohatera, których pamięć powraca w powieści niczym
nostalgiczny refren. Obraz przedwojennego bieszczadzkiego kurortu,
zjawiający się we wspomnieniach jednej z postaci, dopełnia wizerunku miejsca,
nadając mu historyczną głębię. Opowieść starszej pani, która przywołuje czasy
swej młodości, jest jak kolejny daleki plan, na którym ukazuje się świat
przełomu lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku wraz z postaciami artystów
oraz przedstawicieli niegdysiejszych elit. Tamte głosy słyszymy poprzez mowę
staruszki, przez jej gadatliwość i niezborne wypowiedzi naznaczone postępującą
demencją. Jednak w ten sposób przeszłość przemawia do nas i ten zabieg
narracyjny autora zdaje się zręcznym pretekstem do literackiego zaanonsowania
rozważań o sztuce i kondycji człowieka współczesnego. Częste nawiązania do
postaci Witkacego zdają się w związku z tym nieprzypadkowe.
Bohaterem powieści jest mężczyzna
w średnim wieku, wdowiec, którego obecne życie wydaje się echem odchodzącej
młodości. Często odwiedza grób ukochanej żony, którą poznał kiedyś na wakacjach
u stóp w tytułowego Ganku. Paweł Buhorewicz – bo tak nazywa się protagonista –
zawodowo zajmuje się instalacją systemów alarmowych. Urządzenia oparte na
zastosowaniu bardzo zaawansowanej nowoczesnej elektroniki to jego specjalność.
Właśnie otrzymuje zlecenie związane z przeróbką zabezpieczeń w willi
podkarpackiego milionera. Tam poznaje dużo młodszą od siebie, wszechstronnie
wykształconą, trochę znudzoną i zagubioną żonę gospodarza. Autor po mistrzowsku
rozgrywa scenę zbliżenia dwojga ludzi. Jest w tym studium jakaś conradowska
zdolność uchwycenia subtelnych detali, drobnych zawahań i źródeł decyzji –
nieuchronności zdarzeń w zamkniętej przestrzeni międzyludzkiej. Pamiętamy, jak
Witold Gombrowicz (także Julian Kawalec), czy w kinie Roman Polański właściwą
dramaturgię swych utworów sytuowali na poziomie tych właśnie mikrooddziaływań.
Olechniewicz pokazuje, że potrafi posługiwać się podobnymi środkami wyrazu.
Jednak jakoś zbyt łatwo rodzi się
ten związek; właściwie to ona wybiera jego, co w świetle późniejszego rozwoju
wypadków zaczyna budzić niepokój. Naprawy systemu alarmowego stają się
pretekstem do kolejnych wizyt, później bohater nadużywa swoich kompetencji –
naprawia i psuje (nikt poza nim nie ma pojęcia, na jakiej zasadzie działa
skomplikowany monitoring willi). Mąż wyjeżdża za granicę i niespodziewanie
umiera. Zjawia się dawna przyjaciółka o zaszarganej reputacji, wraz z nią
szantaż i akcja utworu zaczyna dryfować w kierunku kryminału i telenoweli.
Czytelnik nie może pozbyć się podejrzenia, że być może bohater został cynicznie
uwiedziony, ponieważ ze swymi kwalifikacjami zawodowymi był potrzebny do
zrealizowania podstępnej intrygi. Czy potrafiłby zaprzeczyć, że choć raz nie
użył swej elektroniki wbrew przyjętym zasadom? Może teraz ma stać się kozłem
ofiarnym. Co kryje się zasobach pamięci komputerów? Jaką przeszłość ma piękna
Martyna, zanim wyszła za mąż za milionera? Narrator dyskretnie sugeruje
czytelnikowi podobne pytania, mimo to nie wikła go w sieć domysłów typowych dla
intrygi kryminalnej (w dobrym kryminale to czytelnik jest detektywem, któremu
narrator sugeruje hipotezy kolejnych podejrzeń).
Streszczanie fabuły do końca nie
jest chyba potrzebne, między innymi dlatego, że losy bohaterów nie tworzą
metafory. Ich perypetie, które mogłyby się rozwijać w różnych wariantach,
rozmywają się w powieści. Może w ten sposób autor chce uchwycić prawdę dzisiejszego
świata. Olechniewicz buduje obraz z dużej ilości drobnych detali, ułożonych w
chaotyczne ciągi, gdzie każdy z elementów zdaje się nieważki. Wszystkie ukazane
postacie wydają się znane – z filmów i telewizyjnych seriali, których tytułów
nie warto wspominać. Wszystko to już było – wydaje się mówić autor. Tym, co
istotne jest uczuciowe tło przedstawionych zdarzeń.
Co narrator może wiedzieć o swoim
bohaterze? Chyba przede wszystkim to, czego jeden człowiek może dowiedzieć się
o drugim na podstawie codziennego doświadczenia. Jednak okazuje się, że w
różnych epokach „codzienne doświadczenie” nie dostarcza nam tej samej wiedzy.
Dzisiejszy rozwój techniki przynosi istotne novum. Co narrator mógł
wiedzieć dawniej – zanim nasza percepcja poszerzyła się za sprawą nowoczesnych
urządzeń ułatwiających komunikację, czytaj - inwigilację? Dawniej innego
człowieka można było ujrzeć przez okno i usłyszeć wtedy, kiedy się do nas zwracał.
W drastycznych przypadkach można było podglądać przez dziurkę od klucza,
podsłuchać rozmowę, rozsypać mąkę na schodach, żeby zostawił swoje ślady itp.
Drugi człowiek był nam dany w perspektywie wyznaczonej przez zmysłowo uchwytne
dźwięki, obrazy i ślady, które każdy po sobie pozostawia. Dawniej te ślady były
„naturalne”, to znaczy niewzmocnione przez żadną technikę. Były po prostu
takie, jakie istniały zawsze, ponieważ wcześniej nikt nie potrafił ich w sposób
istotny zmodyfikować. Nie do pomyślenia było widzieć w podczerwieni, niemożliwe
było permanentne podglądanie i podsłuchiwanie, połączone z automatyczną
archiwizacją i selekcją zgromadzonych danych.
Z lekcji Prousta a także
Gombrowicza wiemy, jak fundamentalne znaczenie w konstytuowaniu się fenomenu
drugiego człowieka mają dostępność i dystans. Co zobaczył bohater Uwięzionej
zbliżając własną twarz do twarzy Albertyny? Jakie kratery i wąwozy? Śledził
potem swoją ukochaną, po czym doszedł do przekonania o niedowodliwości
podejrzeń o zdradę. Jednak to, co pozostawił nam Proust, nie jest
psychologicznym studium chorobliwej zazdrości, lecz wielką metaforą
oświetlającą fundamentalny problem relacji Ja – Ty. Jak konstytuuje się fenomen
drugiego, co znika, gdy podchodzimy do niego zbyt blisko, co nam zostanie w
ręku, gdy spróbujemy złapać grzywę morskiej fali. Ukazany w powieści Olechniewicza
system elektronicznego podsłuchu, gdy uznamy go za metaforę, prowadzi refleksje
w różnych kierunkach. Można zaryzykować twierdzenie, że problem poznania
drugiego człowieka skupia w sobie całość zagadnień czasów nowożytnych:
Tymczasem
pan narrator o brzasku włącza podgląd i podsłuch pokoju, gdzie śpi nieświadoma
niczego para kochanków. Gotów jest wykorzystać siły nadprzyrodzone i każdą
sposobność, by uszczknąć coś dla siebie i dla szanownych czytelników. A kiedy
jakiś anioł zaciąga po szyje wspólną kołdrę tych dwojga grzeszników, zaraz zły
robi mu przykrość, odsłaniając dla naszych oczu gołą nogę Martyny i budząc
nadzieje na więcej…
Jeśli próbowalibyśmy czytać Ganek
jak powieść kryminalną, byłaby ona kryminałem nieco „rozjechanym”, z ducha
filmów Almodovara i Jarmuscha, jak wówczas, gdy w popularnej piosence pojawia
się nagle atonalny motyw. Zło i przemoc występują w powieści bardziej
jako
exempla
niż wiodący temat, podobnie jak Zbrodnia i kara nie jest kryminałem,
choć zawiera trzymający w napięciu główny wątek śledztwa. Powieść rozpoczyna
się od rozważań o sztuce. Jest to pochwała wyciszonych tonów koloru, dyskretnie
położonego na tle szarości. Ta początkowa refleksja nad rolą szarości w
malarstwie wydaje się być pewną deklaracją,
jak gdyby ars poetica autora. Ostatecznie wszystkie sensacyjne
motywy, które pojawiają się w Ganku, dałyby się wyjaskrawić i
„pociągnąć” powieść w kierunku efektów znanych z kultury popularnej. Autor
jednakże rezygnuje z takiej ewentualności, podprowadzając czytelnika zaledwie
do miejsca, z którego da się wskazać podobną możliwość:
– Nie jest to proste, proszę
księdza. Jestem malarzem i powiem jak malarz. Otóż używanie szarych tonacji,
nawet najbogatszych, szybko nuży. Wspomniałem, że dla kolorysty ma sens tylko
jako osnowa dla rozwinięcia zasadniczej gry barwnej. Wydobycia świetlistości,
ustawienia dominanty, położenia akcentów… Świat współczesny tak mocno pulsuje
wszystkimi barwami naraz, że coraz mniej miejsca zostaje na spokojną
krystalizację zasadniczych wartości. Na koloryt lokalny. Na poezje. Na
transcendencję. Z bezładu i wymieszania wszystkiego ze wszystkim bierze się to
poczucie zszarzenia.
Powieść Olechniewicza jest
rozpisana na głosy, ale, jak się zdaje, tylko niektóre spośród nich wydobywają
czysty ton. Świat Polski przedwojennej, który powraca w opowieściach starszej
pani, zdaje się tym, za którym narrator na prawdę tęskni. Jak gdyby tylko o nim
potrafił „dobrze” pisać. Może wspomnienia babci były dla autora jak luneta do
lepszego świata, co przypomina Lalę Jacka Dehnela? O ile więc
wspomnienia staruszki zdają się autentyczne, o tyle pozostałe fragmenty
narracji mają zaburzoną dramaturgię. Już na początku ogrodnik Stiopa wygłasza
obszerny monolog, w którym streszcza swój życiorys. Wypowiedź rozsadza scenę i
wydaje się nieadekwatna do przedstawionej sytuacji. Pod względem stylistycznym,
gdy chodzi o ukazanie pozycji społecznej postaci, monolog Stiopy jest celny, jednak
postać występująca w tej roli właściwie nie powinna mówić tego, co autor jej
przypisuje. Czytelnik od razu orientuje się, że w ten sposób pisarz znajduje
pretekst, by przybliżyć inne czasy i ukazać społeczne-obyczajowe tło zdarzeń. Chyba, że przyjmiemy założenie,
iż Olechniewicz z rozmysłem tworzy dysonans, kreuje „atonalny” efekt.
Podobnie, choć z nieco odmiennym
rezultatem, rzecz się ma w przypadku dialogów niosących filozoficzne
przesłanie. Wypowiedzi przywołujące czy wręcz cytujące ważkie myśli związane z
kondycją współczesnego człowieka i dylematami moralnymi brzmią sztucznie, jakby
były wyrecytowane, użyte jako gotowe intelektualne rekwizyty. Jak pamiętamy, w
powieściach Dostojewskiego konflikt idei ujawniający się w dyskusjach bohaterów
można było porównać do gry barw w obrazach Vermeera, gdzie ich dynamika była
nośnikiem i mocą sprawczą wielkiej dramaturgii. Falsyfikaty Van Meegerena
rozpoznano po tym, że kolor niczemu w nich nie służył, zdawał się dodany „na
ozdobę” i co najwyżej „informował” o przypadkowym wyglądzie przedmiotów.
Podobnie w powieści Olechniewicza rozmowa bohatera z dwojgiem dawnych
przyjaciół wydaje się kalką dialogów, które pamiętamy z Biesów albo Braci
Karamazow. Nie wynika z nich żaden intelektualny dramat, najwyżej
przypomnienie, wskazujące na lekturowy kontekst. Oto jeden z przykładów,
odsyłający do filozofii Witkacego:
– Witkiewicz uważał, że przyszła ludzkość odwróci się
od religii, nie będzie znała filozofii i sztuki – lecz będzie „szczęśliwie”
żyła – życiem zautomatyzowanym i wyzbytym wyższych celów – cicho odezwał się
Buhorewicz, z miejsc żałując, ze wdał się w niepotrzebną dyskusję.
– Doprawdy tak sądził? – urażonym
tonem Bożenka dała odczuć Pawłowi, iż uważa go za profana absolutnie nie
uprawionego do przytaczania jakichkolwiek opinii.
– Zakładam, że wszyscy czytali
„Nienasycenie”?
Filozoficzne przemowy bohaterów
powieści Olechniewicza są jak najbardziej „słuszne” – ukazują zapewne to, co
autor myśli o świecie i odsłaniają intelektualne zaplecze jego rozterek.
Wszyscy czytaliśmy Dostojewskiego, Witkacego, pamiętamy tyradę Naphty z Czarodziejskiej
Góry. Jednak dziś problemem wydaje się pustka, rodzaj próżni, w której nie
może zabrzmieć autentyczny głos. Istotnymi problemami naszych czasów są kryzys
racjonalnego dyskursu, dialogu międzyludzkiego i dialogu z tradycją. Może
właśnie to chce nam zasugerować autor Ganku? Można przypuszczać, że
Olechniewicz celowo posłużył się postmodernistycznym dysonansem, który ma nam
przypomnieć, że wszystko już było...
W dziejach literatury pojęcie mimesis
miało różne wykładnie. Tak jak w XIX- wiecznym malarstwie pojęcie realizmu
było tym, pod którym podpisać się chcieli niemal wszyscy (każdy po swojemu
rozumiejąc ową „prawdę” rzeczy), tak szeroko rozumiany postulat
ukazywania świata „takim jakim jest”, autora jako „zwierciadła chodzącego po
gościńcu” zyskiwało różne konkretyzacje. Opisać, a więc ująć prawdę świata
przeżywanego za pomocą języka, który jest żywiołem komunikacji, może oznaczać
także sprawozdanie z warunków komunikacji. Nie chodzi więc o wierny opis
pejzażu, postaci ludzkich czy nawet teorii, w które ludzie wierzą – słowem
inwentarza świata, lecz o uchwycenie tego, jak konstytuuje się dyskurs. Chodzi
zatem o zarejestrowanie tego, co jest istotnym parametrem świata bez koncentrowania
uwagi na jego rekwizytach. Gdy Don Kichot natrafił na księgę, która mówiła o
nim samym, było tak, jak gdyby dotarł od wewnątrz do granicy świata
przedstawionego, czyli granicy możliwości świata jako pewnej narracji. To splecenie
opowieści i „życia” stało się przełomem w dziejach literatury. Czy Artur
Olechniewicz wprowadza nas na ten poziom rozważań? Waham się, czy udzielić
odpowiedzi twierdzącej, intencje autora nie są dla mnie całkowicie jasne, a
jego dzieło w pełni udane, choć na pewno inspiruje ono do poważnych przemyśleń.
Paweł
Nowicki
Tekst ukazał się rzeszowskim
Kwartalniku FRAZA, 2012, 3
Artur Olechniewicz, Ganek,
Muzeum Historyczne w Sanoku, Sanok 2010.