poniedziałek, 11 lutego 2013

Czytając Ganek Artura Olechniewicza

-->



               Akcja powieści Artura Olechniewicza rozgrywa się współcześnie. Szereg odniesień regionalnych oraz liczne elementy rodzimego pejzażu, do których autor zdaje się mieć stosunek bardzo osobisty powoduje, że książka wprowadza czytelnika w realistyczny, a zarazem lirycznie nacechowany obraz Rzeszowszczyzny. Tytułowy Ganek to nazwa miejscowa. Chodzi o charakterystyczną skałkę w pobliżu Zagórza – tło wakacyjnych przygód bohatera, których pamięć powraca w powieści niczym nostalgiczny refren. Obraz przedwojennego bieszczadzkiego kurortu, zjawiający się we wspomnieniach jednej z postaci, dopełnia wizerunku miejsca, nadając mu historyczną głębię. Opowieść starszej pani, która przywołuje czasy swej młodości, jest jak kolejny daleki plan, na którym ukazuje się świat przełomu lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku wraz z postaciami artystów oraz przedstawicieli niegdysiejszych elit. Tamte głosy słyszymy poprzez mowę staruszki, przez jej gadatliwość i niezborne wypowiedzi naznaczone postępującą demencją. Jednak w ten sposób przeszłość przemawia do nas i ten zabieg narracyjny autora zdaje się zręcznym pretekstem do literackiego zaanonsowania rozważań o sztuce i kondycji człowieka współczesnego. Częste nawiązania do postaci Witkacego zdają się w związku z tym nieprzypadkowe.
               Bohaterem powieści jest mężczyzna w średnim wieku, wdowiec, którego obecne życie wydaje się echem odchodzącej młodości. Często odwiedza grób ukochanej żony, którą poznał kiedyś na wakacjach u stóp w tytułowego Ganku. Paweł Buhorewicz – bo tak nazywa się protagonista – zawodowo zajmuje się instalacją systemów alarmowych. Urządzenia oparte na zastosowaniu bardzo zaawansowanej nowoczesnej elektroniki to jego specjalność. Właśnie otrzymuje zlecenie związane z przeróbką zabezpieczeń w willi podkarpackiego milionera. Tam poznaje dużo młodszą od siebie, wszechstronnie wykształconą, trochę znudzoną i zagubioną żonę gospodarza. Autor po mistrzowsku rozgrywa scenę zbliżenia dwojga ludzi. Jest w tym studium jakaś conradowska zdolność uchwycenia subtelnych detali, drobnych zawahań i źródeł decyzji – nieuchronności zdarzeń w zamkniętej przestrzeni międzyludzkiej. Pamiętamy, jak Witold Gombrowicz (także Julian Kawalec), czy w kinie Roman Polański właściwą dramaturgię swych utworów sytuowali na poziomie tych właśnie mikrooddziaływań. Olechniewicz pokazuje, że potrafi posługiwać się podobnymi środkami wyrazu.
               Jednak jakoś zbyt łatwo rodzi się ten związek; właściwie to ona wybiera jego, co w świetle późniejszego rozwoju wypadków zaczyna budzić niepokój. Naprawy systemu alarmowego stają się pretekstem do kolejnych wizyt, później bohater nadużywa swoich kompetencji – naprawia i psuje (nikt poza nim nie ma pojęcia, na jakiej zasadzie działa skomplikowany monitoring willi). Mąż wyjeżdża za granicę i niespodziewanie umiera. Zjawia się dawna przyjaciółka o zaszarganej reputacji, wraz z nią szantaż i akcja utworu zaczyna dryfować w kierunku kryminału i telenoweli. Czytelnik nie może pozbyć się podejrzenia, że być może bohater został cynicznie uwiedziony, ponieważ ze swymi kwalifikacjami zawodowymi był potrzebny do zrealizowania podstępnej intrygi. Czy potrafiłby zaprzeczyć, że choć raz nie użył swej elektroniki wbrew przyjętym zasadom? Może teraz ma stać się kozłem ofiarnym. Co kryje się zasobach pamięci komputerów? Jaką przeszłość ma piękna Martyna, zanim wyszła za mąż za milionera? Narrator dyskretnie sugeruje czytelnikowi podobne pytania, mimo to nie wikła go w sieć domysłów typowych dla intrygi kryminalnej (w dobrym kryminale to czytelnik jest detektywem, któremu narrator sugeruje hipotezy kolejnych podejrzeń).
               Streszczanie fabuły do końca nie jest chyba potrzebne, między innymi dlatego, że losy bohaterów nie tworzą metafory. Ich perypetie, które mogłyby się rozwijać w różnych wariantach, rozmywają się w powieści. Może w ten sposób autor chce uchwycić prawdę dzisiejszego świata. Olechniewicz buduje obraz z dużej ilości drobnych detali, ułożonych w chaotyczne ciągi, gdzie każdy z elementów zdaje się nieważki. Wszystkie ukazane postacie wydają się znane – z filmów i telewizyjnych seriali, których tytułów nie warto wspominać. Wszystko to już było – wydaje się mówić autor. Tym, co istotne jest uczuciowe tło przedstawionych zdarzeń.
               Co narrator może wiedzieć o swoim bohaterze? Chyba przede wszystkim to, czego jeden człowiek może dowiedzieć się o drugim na podstawie codziennego doświadczenia. Jednak okazuje się, że w różnych epokach „codzienne doświadczenie” nie dostarcza nam tej samej wiedzy. Dzisiejszy rozwój techniki przynosi istotne novum. Co narrator mógł wiedzieć dawniej – zanim nasza percepcja poszerzyła się za sprawą nowoczesnych urządzeń ułatwiających komunikację, czytaj - inwigilację? Dawniej innego człowieka można było ujrzeć przez okno i usłyszeć wtedy, kiedy się do nas zwracał. W drastycznych przypadkach można było podglądać przez dziurkę od klucza, podsłuchać rozmowę, rozsypać mąkę na schodach, żeby zostawił swoje ślady itp. Drugi człowiek był nam dany w perspektywie wyznaczonej przez zmysłowo uchwytne dźwięki, obrazy i ślady, które każdy po sobie pozostawia. Dawniej te ślady były „naturalne”, to znaczy niewzmocnione przez żadną technikę. Były po prostu takie, jakie istniały zawsze, ponieważ wcześniej nikt nie potrafił ich w sposób istotny zmodyfikować. Nie do pomyślenia było widzieć w podczerwieni, niemożliwe było permanentne podglądanie i podsłuchiwanie, połączone z automatyczną archiwizacją i selekcją zgromadzonych danych.
               Z lekcji Prousta a także Gombrowicza wiemy, jak fundamentalne znaczenie w konstytuowaniu się fenomenu drugiego człowieka mają dostępność i dystans. Co zobaczył bohater Uwięzionej zbliżając własną twarz do twarzy Albertyny? Jakie kratery i wąwozy? Śledził potem swoją ukochaną, po czym doszedł do przekonania o niedowodliwości podejrzeń o zdradę. Jednak to, co pozostawił nam Proust, nie jest psychologicznym studium chorobliwej zazdrości, lecz wielką metaforą oświetlającą fundamentalny problem relacji Ja – Ty. Jak konstytuuje się fenomen drugiego, co znika, gdy podchodzimy do niego zbyt blisko, co nam zostanie w ręku, gdy spróbujemy złapać grzywę morskiej fali. Ukazany w powieści Olechniewicza system elektronicznego podsłuchu, gdy uznamy go za metaforę, prowadzi refleksje w różnych kierunkach. Można zaryzykować twierdzenie, że problem poznania drugiego człowieka skupia w sobie całość zagadnień czasów nowożytnych:

Tymczasem pan narrator o brzasku włącza podgląd i podsłuch pokoju, gdzie śpi nieświadoma niczego para kochanków. Gotów jest wykorzystać siły nadprzyrodzone i każdą sposobność, by uszczknąć coś dla siebie i dla szanownych czytelników. A kiedy jakiś anioł zaciąga po szyje wspólną kołdrę tych dwojga grzeszników, zaraz zły robi mu przykrość, odsłaniając dla naszych oczu gołą nogę Martyny i budząc nadzieje na więcej…

               Jeśli próbowalibyśmy czytać Ganek jak powieść kryminalną, byłaby ona kryminałem nieco „rozjechanym”, z ducha filmów Almodovara i Jarmuscha, jak wówczas, gdy w popularnej piosence pojawia się nagle atonalny motyw. Zło i przemoc występują w powieści bardziej jako exempla niż wiodący temat, podobnie jak Zbrodnia i kara nie jest kryminałem, choć zawiera trzymający w napięciu główny wątek śledztwa. Powieść rozpoczyna się od rozważań o sztuce. Jest to pochwała wyciszonych tonów koloru, dyskretnie położonego na tle szarości. Ta początkowa refleksja nad rolą szarości w malarstwie wydaje się być pewną deklaracją,  jak gdyby ars poetica autora. Ostatecznie wszystkie sensacyjne motywy, które pojawiają się w Ganku, dałyby się wyjaskrawić i „pociągnąć” powieść w kierunku efektów znanych z kultury popularnej. Autor jednakże rezygnuje z takiej ewentualności, podprowadzając czytelnika zaledwie do miejsca, z którego da się wskazać podobną możliwość:

                – Nie jest to proste, proszę księdza. Jestem malarzem i powiem jak malarz. Otóż używanie szarych tonacji, nawet najbogatszych, szybko nuży. Wspomniałem, że dla kolorysty ma sens tylko jako osnowa dla rozwinięcia zasadniczej gry barwnej. Wydobycia świetlistości, ustawienia dominanty, położenia akcentów… Świat współczesny tak mocno pulsuje wszystkimi barwami naraz, że coraz mniej miejsca zostaje na spokojną krystalizację zasadniczych wartości. Na koloryt lokalny. Na poezje. Na transcendencję. Z bezładu i wymieszania wszystkiego ze wszystkim bierze się to poczucie zszarzenia.
                    
               Powieść Olechniewicza jest rozpisana na głosy, ale, jak się zdaje, tylko niektóre spośród nich wydobywają czysty ton. Świat Polski przedwojennej, który powraca w opowieściach starszej pani, zdaje się tym, za którym narrator na prawdę tęskni. Jak gdyby tylko o nim potrafił „dobrze” pisać. Może wspomnienia babci były dla autora jak luneta do lepszego świata, co przypomina Lalę Jacka Dehnela? O ile więc wspomnienia staruszki zdają się autentyczne, o tyle pozostałe fragmenty narracji mają zaburzoną dramaturgię. Już na początku ogrodnik Stiopa wygłasza obszerny monolog, w którym streszcza swój życiorys. Wypowiedź rozsadza scenę i wydaje się nieadekwatna do przedstawionej sytuacji. Pod względem stylistycznym, gdy chodzi o ukazanie pozycji społecznej postaci, monolog Stiopy jest celny, jednak postać występująca w tej roli właściwie nie powinna mówić tego, co autor jej przypisuje. Czytelnik od razu orientuje się, że w ten sposób pisarz znajduje pretekst, by przybliżyć inne czasy i ukazać społeczne-obyczajowe  tło zdarzeń. Chyba, że przyjmiemy założenie, iż Olechniewicz z rozmysłem tworzy dysonans, kreuje „atonalny” efekt.
               Podobnie, choć z nieco odmiennym rezultatem, rzecz się ma w przypadku dialogów niosących filozoficzne przesłanie. Wypowiedzi przywołujące czy wręcz cytujące ważkie myśli związane z kondycją współczesnego człowieka i dylematami moralnymi brzmią sztucznie, jakby były wyrecytowane, użyte jako gotowe intelektualne rekwizyty. Jak pamiętamy, w powieściach Dostojewskiego konflikt idei ujawniający się w dyskusjach bohaterów można było porównać do gry barw w obrazach Vermeera, gdzie ich dynamika była nośnikiem i mocą sprawczą wielkiej dramaturgii. Falsyfikaty Van Meegerena rozpoznano po tym, że kolor niczemu w nich nie służył, zdawał się dodany „na ozdobę” i co najwyżej „informował” o przypadkowym wyglądzie przedmiotów. Podobnie w powieści Olechniewicza rozmowa bohatera z dwojgiem dawnych przyjaciół wydaje się kalką dialogów, które pamiętamy z Biesów albo Braci Karamazow. Nie wynika z nich żaden intelektualny dramat, najwyżej przypomnienie, wskazujące na lekturowy kontekst. Oto jeden z przykładów, odsyłający do filozofii Witkacego: 
Witkiewicz uważał, że przyszła ludzkość odwróci się od religii, nie będzie znała filozofii i sztuki – lecz będzie „szczęśliwie” żyła – życiem zautomatyzowanym i wyzbytym wyższych celów – cicho odezwał się Buhorewicz, z miejsc żałując, ze wdał się w niepotrzebną dyskusję.
              Doprawdy tak sądził? – urażonym tonem Bożenka dała odczuć Pawłowi, iż uważa go za profana absolutnie nie uprawionego do przytaczania jakichkolwiek opinii.
               – Zakładam, że wszyscy czytali „Nienasycenie”?

               Filozoficzne przemowy bohaterów powieści Olechniewicza są jak najbardziej „słuszne” – ukazują zapewne to, co autor myśli o świecie i odsłaniają intelektualne zaplecze jego rozterek. Wszyscy czytaliśmy Dostojewskiego, Witkacego, pamiętamy tyradę Naphty z Czarodziejskiej Góry. Jednak dziś problemem wydaje się pustka, rodzaj próżni, w której nie może zabrzmieć autentyczny głos. Istotnymi problemami naszych czasów są kryzys racjonalnego dyskursu, dialogu międzyludzkiego i dialogu z tradycją. Może właśnie to chce nam zasugerować autor Ganku? Można przypuszczać, że Olechniewicz celowo posłużył się postmodernistycznym dysonansem, który ma nam przypomnieć, że wszystko już było...
               W dziejach literatury pojęcie mimesis miało różne wykładnie. Tak jak w XIX- wiecznym malarstwie pojęcie realizmu było tym, pod którym podpisać się chcieli niemal wszyscy (każdy po swojemu rozumiejąc ową „prawdę” rzeczy), tak szeroko rozumiany postulat ukazywania świata „takim jakim jest”, autora jako „zwierciadła chodzącego po gościńcu” zyskiwało różne konkretyzacje. Opisać, a więc ująć prawdę świata przeżywanego za pomocą języka, który jest żywiołem komunikacji, może oznaczać także sprawozdanie z warunków komunikacji. Nie chodzi więc o wierny opis pejzażu, postaci ludzkich czy nawet teorii, w które ludzie wierzą – słowem inwentarza świata, lecz o uchwycenie tego, jak konstytuuje się dyskurs. Chodzi zatem o zarejestrowanie tego, co jest istotnym parametrem świata bez koncentrowania uwagi na jego rekwizytach. Gdy Don Kichot natrafił na księgę, która mówiła o nim samym, było tak, jak gdyby dotarł od wewnątrz do granicy świata przedstawionego, czyli granicy możliwości świata jako pewnej narracji. To splecenie opowieści i „życia” stało się przełomem w dziejach literatury. Czy Artur Olechniewicz wprowadza nas na ten poziom rozważań? Waham się, czy udzielić odpowiedzi twierdzącej, intencje autora nie są dla mnie całkowicie jasne, a jego dzieło w pełni udane, choć na pewno inspiruje ono do poważnych przemyśleń.
                                                                                                                     
                                                                                                                   Paweł Nowicki

Tekst ukazał się rzeszowskim Kwartalniku FRAZA, 2012, 3

Artur Olechniewicz, Ganek,
Muzeum Historyczne w Sanoku, Sanok 2010.