środa, 30 stycznia 2013

Wystawy, które trzeba zobaczyć koniecznie - prace Józefiny Piotrowskiej-Szukalskiej oraz Katarzyny Ziołowicz w "Dworze Karwacjanów"




-->

Otwarta niedawno w gorlickiej Galerii Sztuki „Dwór Karwacjanów” wystawa pt. „Lalka” Józefiny Piotrowskiej-Szukalskiej[1] zasługuje na szczególną uwagę. Ekspozycja ta godna jest polecenia nie tylko z uwagi na wysoki walor artystyczny prezentowanych prac, lecz także ze względu na niezwykłą aranżację przestrzeni zrealizowaną przy wykorzystaniu światła i efektów multimedialnych. Nie przypadkiem zresztą wystawę określono w afiszu mianem „spektaklu”, bowiem instalacje i rysunki, jakie zaprezentowano w głównej sali Muzeum, tworzą całość bliską istocie scenografii teatralnej. Tematem, który podejmuje Autorka jest fenomen lalki. Te, które zaaranżowano w Sali głównej im. ks. B. Świeykowskiego, zdają się niematerialne i jak gdyby pozbawione własnego ciężaru. Potęgują ten efekt promieniście rozpięte linki, podtrzymujące centralną część kompozycji, budując przestrzeń, w której - niczym w snopie reflektora, drobne postacie unoszą się jak rój owadów. Promienie rozchodzą się z kilku różnych centrów, co podkreśla względność układu odniesienia. Choć lalki wiszą nieruchomo, ich sylwetki wyznaczają  przeciwległe kierunki, dzięki czemu cała kompozycja zyskuje zwielokrotniony dynamizm, przypominając  obraz ucieczki galaktyk. 
fot. P. Nowicki


Szybujące postaci mienią się wręcz tropikalnym zestawem kolorów, lśnią w półmroku, a podświetlone od dołu, ukazują na suficie swoje wielokształtne cienie. Gdzieś z głębi płynie ściszona muzyka, na bocznej ścianie majaczą mroczne zdjęcia filmu, który dopełniając instalację  wprowadza widza w niepokój i trans. Wystawa pulsuje tajemniczym rytmem form, kolorów, cieni i świateł.
Lalki Józefiny Piotrowskiej-Szukalskiej zdają się sugerować niczym nieskrepowaną dowolność ludzkiej autokreacji. Jednak ten zabieg (być może przypadkowy) stwarza wrażenie ucieczki w dezintegrację i pustkę. W wielkich oczach lalek czai się smutek, tęsknota, lecz także bezsilność i chłód. Są nowoczesne, dwuznaczne - infantylne lub „złe”. Zastosowana prze Artystkę  „punk rockowa” stylizacja i „kosmiczne” atrybuty istot „nie z tej ziemi” mają w sobie coś z estetyki estradowego kiczu. Przypominają filmowe wizje Pedro Almodovara, w których występują postacie chwiejne w tożsamości swojej płci, nieraz perwersyjne, pełne dziwactw, zarazem bezsilne i budzące czułość. Jest w nich instynkt, spontaniczność, ale też groteska, niedojrzałość - jak gdyby gombrowiczowska dezintegracja formy.   
Motyw lalki, odczytywany jako metafora zagadkowości natury ludzkiej, wiedzie w stronę  fundamentalnych pytań o autonomię, tożsamość i godność osoby. Czy jest w nas coś więcej, prócz min, gestów? Czy jesteśmy marionetkami w rękach… losu? A może  kogoś innego, kto lepiej niż my sami zna tajemnice naszego wnętrza?
W antyku twierdzono, że bogowie są dziećmi. Lalki Józefiny Piotrowskiej-Szukalskiej,  wprowadzają nas w baśniowy świat, który w swej istocie jest zabawą, grą - choć gra może być także bolesna i pełna ironii. Jak pamiętamy, o pojęciu gry pisali Huizinga a także Gadamer, który w grze widział sedno sztuki, zarazem istotę ludzkiego sposobu bycia. Taneczny, wielobarwny świat to także fiesta, o której mówił Octavio Paz.
Odmienną stylistykę prezentują towarzyszące instalacji rysunki, w których pobrzmiewają echa twórczości Chagalla. Pełno tu uskrzydlonych postaci kochanków zawieszonych w półmroku, groteskowych istot tworzących swój zamknięty świat - wykreowany wyobraźnią Autorki. Prace te, choć wykonane w tradycyjnej technice, znakomicie wpisują się w całość „spektaklu”.    
Artystka powoduje, że jej kolejne kreacje są w ciągłym ruchu niczym fale morskie powracające jedna za drugą. Wielość, która się uzupełnia, odsłaniając za każdym razem nową jakość i różnorodność.
Analizując wystawę i jej przesłanie jako całość, nie sposób przejść obojętnie wobec dramatycznie wyartykułowanego prze Artystkę problemu samotności, słabości człowieka w świecie pełnym przesytu – iluzorycznym, współtworzonym przez reklamy i środki audiowizualne. Człowiek z wystawy zdaje się takim „duszkiem”, ułomnym wytworem tego na wpół realnego tego świata. Czy sam jest rzeczywisty? Filozofowie stawiają pytanie o tożsamość „ja”. Kiedyś pytano, czy człowiek ma duszę? Czy jest więc człowiek tylko sumą swych wyglądów, przypadkowych gestów, fragmentem autonarracji, czy tylko  snem o sobie? 
***
Druga propozycję - usytuowaną jak gdyby na przeciwnym biegunie doznań estetycznych, stanowi ekspozycja cyklu rysunków Katarzyny Ziołowicz[2], zaprezentowana w sali kameralnej im. Prof. W. Kunza. Zredukowane do minimum środki wyrazu działają jak szept, gest, skinięcie w ciszy. Na białych fakturach papieru równym rytmem układa wytłoczony relief. Tak ukształtowane powierzchnie cieniuje gdzie niegdzie ślad ołówka, wyrywkowo ujawniając kontrastowe partie, fragmenty jakiejś zaledwie domniemanej całości. Wieloznaczna  zdaje się ich „niekompletność” i niby przypadkowy charakter ujawnianych struktur. Zastosowana tu  technika frotage pozwala na wydobycie na światło „podskórnego” kształtu tego, co kryje się pod warstwą papieru. Artystka wykorzystuje w kompozycjach formy nawiązujące do przedstawionej z lotu ptaka zabudowy miejskiej - siatki ulic, przecinających się linii, które tworząc abstrakcyjną topografię, sugerują liczne znaczenia i podteksty. O motywie kraty często tu występującym, pisali postmoderniści[3]. Krata, bywa interpretowana jako układ repetycji linii dublujących fakturę płótna, jako autoreferncyjność, samo-imitacja powierzchni  przy minimum znaczenia. Przypominają się także w tym kontekście „Kwadraty” Malewicza, zarazem neoplatońska konkluzja, że „reszta jest milczeniem”. 
W mieście wszystko zdaje fragmentaryczne, chwilowe, - dane o tyle, o ile ktoś nam nie zaprzątnie uwagi czymś innym. W kompozycjach Katarzyny Ziołowicz drobiazgowość rysunku, zdaje się rozpływać w pustce, spełzać na niczym, choć na wstępie sugeruje skrupulatnie skalkulowany plan. Prześwituje w nich znikomość, senny „kosmiczny” dystans, melancholia jak chwiejność stanów pogody. Jest także absurd mapy urojonych światów, biurokracja przestrzeni. 
Ciekawym tropem wiodącym do interpretacji omawianych rysunków jest, jak się wydaje, kategoria  przemilczenia. Każda nasza opowieść o świecie, (także o nas samych) zakłada także to, o czym się milczy - co pominięte jest toku narracji. Punktem wyjścia jest wielość, nieprzeliczalność świata. Pamiętamy przykład Leibniza, w którym mowa o tym, że kiedy różni ludzie wędrują o mieście, każdy z nich na podstawie dostrzeżonych fragmentów zachowa w swej pamięci inny jego obraz. W każdym przypadku będzie to właściwie inne miasto. Jest nieskończenie wiele szczegółów, które mogłyby przykuć naszą uwagę. Obecne w serii rysunków fragmentaryczne plany, szkice aglomeracji, wskazują na subiektywny moment – domyślnie arbitralny wybór detali, na które Artystka położyła akcent. Światło bądź cień, w każdym razie to, co jest granicą. Także psychoanalitycy wiedzą, że najciemniej bywa tam, gdzie jest najjaśniej. To, co się ukazuje, dane jest zawsze na tle czegoś, o czym w danej chwili należy zamilknąć, co zostało uznane za nie dość ważne i spada tym samym do roli tła. Bez tła, rzecz jasna nie ma figury, ale czy kształt figury w ogóle daje się rozpoznać bez nieskończenie podzielnej dziedziny wcześniejszych odniesień? Może to właśnie Autorka chce dać nam do myślenia, ukazując swe dyskretne obserwacje i subtelne szkice.   
Patrząc na rysunki wystawione w Sali kameralnej, warto mieć na względzie wcześniejsze doświadczenia Artystki w pracy z ceramiką. Te reliefy wytłoczone na białym papierze, przypominają gliniane tabliczki pokryte nieczytelnym pismem. Obraz, który swym wyglądem sugeruje plan miasta, może przywodzić na myśl mapki stanowisk archeologicznych. Skądinąd pamiętamy historię hieroglifów, pisma klinowego. Które spośród reliktów przeszłości są tylko śladami, a które z nich są „do czytania”? Co przeoczyliśmy badając pismo, a z drugiej strony - jaki ornament, który być może był tylko kaprysem, próbujemy bezskutecznie rozszyfrować? A może gry, zabawy nie trzeba rozumieć?
***
Obie ekspozycje zwiedzać można do 30 stycznia 2013 r.
                                                              Paweł Nowicki




[1] Józefina Piotrowska-Szukalska, ur. w 1985 r. w Gorlicach jest absolwentką Liceum Plastycznego im. Tadeusza Brzozowskiego w Krośnie (Profil – Formy Unikatowe) oraz Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Dyplom uzyskała w pracowni prof. Henryka Cześnika.

[2] Katarzyna Ziołowicz, ur. w Częstochowie. W roku 1994 ukończyła kierunek Wychowanie Plastyczne na Wydziale Artystycznym częstochowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Dyplom z ceramiki  uzyskała w pracowni ad. Anny Stawiarskiej. Od 1999 roku jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym Instytutu Sztuk Pięknych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. W 2007 roku pod kierunkiem prof. Janusza Gajdy obroniła pracę doktorską w IBE w Warszawie. Jest autorką licznych publikacji naukowych z dziedziny edukacji estetycznej. Zajmuje się rysunkiem eksperymentalnym i ceramiką. Brała udział w 39 wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. Jej prace znajdują się w zbiorach muzealnych w Polsce oraz w galeriach w Macedonii, Australii i Serbii. Od 2012 należy do  ZPAP.

[3] Rosalind E. Krauss, Oryginalność awangardy (w:) Postmodernizm, antologia przekładów, pod red R. Nycza, Kraków 1998, str. 411. 

niedziela, 20 stycznia 2013

Dziedzictwo niesklasyfikowane - wystawa fotografii Bogdana Konopki


Do końca maja w gorlickiej Galerii „Dwór Karwacjanów” można oglądać wystawę prac Bogdana Konopki[1], znanego artysty fotografika, absolwenta Wydziału Fotochemii we wrocławskim Technikum Kinematografii. Autor pochodzi z Dynowa na Podkarpaciu, obecnie mieszka we Francji. „Dziedzictwo niesklasyfikowane” - taki nieformalny tytuł nadał Bogdan Konopka serii swoich prac, która obejmuje obrazy uchwycone podczas jego częstych pobytów na Ziemi Gorlickiej i ukazuje miejsca, budowle i wnętrza szczególnie naznaczone doświadczeniem przemijania i upływu czasu. Widzimy opuszczone gorlickie kino, zdewastowane hale fabryczne, resztki  łemkowskich wsi.
            Fotografię zwykło się utożsamiać z łatwą techniką mechanicznego zapisywania obrazów,  z prostym odwzorowaniem przedmiotów, przy którym artysta pełnić może zaledwie rolę drugorzędną. Autorowi zdjęć pozostaje wybór tematu, ustawienie parametrów, w końcu selekcja uzyskanych rezultatów, jednak zgodnie z powszechnym mniemaniem – fotografia „robi się sama”. Niewątpliwie fotograf pracuje inaczej niż rysownik lub twórca akwaforty, jednak oglądając prace Bogdana Konopki można odnieść wrażenie, że na fotografie, które mamy przed sobą, powinniśmy patrzeć przede wszystkim jak na  dzieła grafiki - zrealizowane poprzez wytrawianie światłem. Te niewielkie obrazy w odcieniach szarości, niekiedy zamglone wywołują nastrój nostalgii, ewokują spokój. Ich ściszony kontrast powoduje, że niekiedy wyglądają skromnie, przynajmniej na tle nowoczesnych - atakujących nas zewsząd przekazów medialnych. Jednak surowość, dyscyplina i pewien minimalizm prac Konopki  ukazują dostojeństwo prawdziwej grafiki. Z reguły Artysta nie przedstawia ludzi, jednak w jego pracach zjawiają się ludzkie wytwory. Obecność przedmiotów, miejsc w których tętniło życie - teraz opuszczonych, zdaje się narzucać przejmującym milczeniem. W przestrzeniach szarości na pozór nic się nie dzieje. Zamglenia, rozproszone światło są niczym obrazy wydobyte z dna pamięci, jak scenerie snów. Zdaje się, że bohaterem każdej z fotografii jest miejsce, tj. bardziej miejsce niż wybrany pojedynczy przedmiot. Artysta - jak sam wyznaje - ma na celu uchwycenie ducha tego miejsca. Mówi, że każde ujęcie robi tylko raz, i jeśli się nie uda, nie ponawia próby. Prace zaprezentowane na obecnej wystawie, Autor wykonywał tradycyjną kamerą, stosując długi czas naświetlania. Taka technika, jak mówi, wymaga cierpliwości, zarazem ustanawia szczególną więź między artystą a wybranym miejscem.
Na zdjęciach Konopki przedmioty uchwycone są w ich dyskretnym  trwaniu,  jak gdyby samo „istnienie” dało się uzmysłowić jako pewna czynność. To, że nic się nie dzieje, potęguje tylko nawarstwienie znaczeń. W statycznych przestrzeniach tych szarych fotografii jak w lustrze stojącej wody odbija się obraz utrwalonej chwili.
            Autor mówi, że jego małe obrazy są jak studnie – pułapki, w które wpaść może odbiorca, gdy spojrzy uważnie w ich subtelna głębię. Gdy skupimy uwagę i zdołamy wniknąć w głąb małej powierzchni, nie możemy się oprzeć magicznej wprost sile, z jaką przyciąga nas gąszcz narastającego detalu. W końcu gubimy się w nim jak w labiryncie. Kto nieuważnie przebiega wzrokiem po tych zdjęciach, pewnie ujrzy zaledwie niewyraźny pejzaż lub walorowy ornament.
Artysta wyznaje pogląd, że w fotografii kolor jest zaledwie anegdotą, że tak naprawdę liczy się kompozycja kadru, struktura przedmiotu i światło. Można się z tym nie zgadzać, jednak poziom prac Bogdana Konopki w pełni uzasadnia taki autokomentarz.  Artysta mówi, że dzisiejsza technika sprzyja dewaluacji barwy. Ekran komputera, wyświetlacz telefonu w końcu okładki czasopism czy wielkie bilbordy niosą te same kolory - poprawne ale jednakowo zdefiniowane, przez co jednostajne i nie mniej nudne niż szary uniform. Tak, jak wszechobecna jazgotliwa muzyka nie zna dostojeństwa ciszy, w której dałoby się usłyszeć szelest odwracanej partytury, podobnie agresywny kolor w istocie zabija  naszą wrażliwość.  
Patrząc na zdjęcia Bogdana Konopki przypomina się łagodny spokój odbicia w wodzie, jaki pamiętamy na słynnym obrazie Vermeera ukazującym panoramę Delft. Wydaje się podobne to studium konkretu - uważne zapatrzenie rejestrujące niepokój doświadczenia chwili, długą pauzę, mgnienie poza czasem.

                                                                                                                      
                                                                            Paweł Nowicki
                                                                           Gorlice, maj 2012

Tekst ukazał się rzeszowskim Kwartalniku FRAZA, 2012, 3



[1] Bogdan Konopka, ur. 27 lipca1953 roku w Dynowie - fotograf, krytyk jest absolwentem Wydziału Fotochemii we wrocławskim Technikum Kinematografii.  Jest jednym z głównych twórców nurtu tzw. fotografii elementarnej, której program opracowywał w latach 1982-1985 przy galerii Foto-Medium-Art we Wrocławiu. Od 1989 r.  mieszka i pracuje we Francji. Był laureatem Grand Prix de la Ville de Vevey w Europejskim Konkursie Fotografii (1998 r.). Został stypendystą Pro Helvetia (Szwajcaria 1993 r.), Miasta Paryż (1994 r.), Ambasady Francuskiej w Pekinie (2005 r.), Instytutu Kultury Francuskiej w Rumunii oraz na Białorusi (w latach 2000 i 2004). Na stałe współpracuje z polskimi pismami o sztuce: "Format" i "Kwartalnik Fotografia". Jest autorem ekspozycji "Szary Paryż" (2000 r.) w Instytucie Polskim w Paryżu oraz "Miasto Niewidzialne" (2003 r.) w Centrum Pompidou.